niedziela, 10 kwietnia 2016

Złodziej, który skradł mi serce (Scott Lynch, "Kłamstwa Locke'a Lamory")

Dziś będzie krótko, acz treściwie. Skończyłam czytać „Kłamstwa Locke’a Lamory” Scotta Lyncha i świerzbią mnie palce, żeby coś o tej książce napisać. Od razu uczciwie zaznaczam, że w nosie mam, co inni mają na jej temat do powiedzenia, chyba, że tak jak ja uważają, że książka jest po prostu fantastyczna. Locke Lamora i reszta jego gangu zawładnęła moim sercem i uczciwie przyznaję, że tak dobrze napisanej powieści łotrzykowskiej daawno już nie czytałam…

Dla tych, którzy o książce nie wiedzą nic, kilka słów zachęty. Oto Camorra, państwo-miasto na wzór Wenecji składające się z samych wysepek i mostów, władane prawomocnie przez księcia Nicovante i (nielegalnie) przez capo Barsaviego, któremu podlega półświatek przestępczy. Camorra to dom Locke’a Lamory i Niecnych Dżentelmenów (Gentleman Bastards), grupy pewnych bardzo utalentowanych i pomysłowych złodziei, których poznajemy w trakcie kolejnego, bardzo skomplikowanego skoku. Locke specjalizuje się w zabieraniu pieniędzy bogatym i nieoddawaniu ubogim i jest w swoim fachu, tak dobry, że nazywają go Cieniem Camorry, ku jego utrapieniu zresztą, bo do legendy mu bardzo brakuje – słabej postury Locke fechmistrzem jest miernym, ale to mu wcale nie przeszkadza w układaniu skomplikowanych planów, które Niecnym Dżentelmenom przynoszą krocie. Znakomitym fechmistrzem zresztą wcale być nie musi, bo jest nim Jean Tanner, jego przyjaciel i prawa ręka, a reszta jego gangu – bracia Sanza i Pędrak, który dopiero kształci się na złodzieja, też potrafi wyjść cało z przeróżnych tarapatów. I tylko kiedy na scenie pojawia się na poły mityczny Szary Król, Locke i Niecni Dżentelmeni wciągnięci zostaną w rozgrywkę, która może się okazać dla nich fatalna w skutkach…

Co mogę napisać o „Kłamstwach Locke’a Lamory”? Że to jedna z najlepiej zapowiadających się serii fantasy jakie ostatnio czytałam. Że po interesującym początku nagle akcja zaczyna galopować w takim tempie, że nie można się od książki oderwać. Że zdarzyło mi się przy jej czytaniu parsknąć śmiechem, a przy końcu także zakrzyknąć, triumfalnie wymachując pięściami. Że skok stulecia Locke’a można pod względem zawiłości porównać do „Ocean’s Eleven”, co jest pochwałą wielką, jako że film bardzo ale to bardzo mi się podobał. Że pod koniec i tak udało mi się autorowi mnie zaskoczyć, co się w cyklach fantasy często nie zdarza, bo przecież zwykle od początku wiadomo, że to biedny żebrak zabije smoka i poślubi księżniczkę. Że pełno w tej książce humoru rubasznego, przekleństw i dosadnych porównań, a do tego Scott Lynch potrafi tak pisać, że czytelnik może sobie całą Camorrę doskonale wyobrazić – razem z jej zapachami i kolorami. Że „Kłamstwa…” to sprawnie skonstruowany świat, subtelnie fantastyczny (i chwała Bogu, bo chociaż uwielbiam Davida Eddingsa i Mercedes Lackey, nadmierne nagromadzenie czynników magicznych zaczyna mi po trochu wychodzić bokiem) i bardziej podobny do powieści łotrzykowskiej niż do heroic fantasy. I w dodatku Locke. Locke Lamora, ten łotr, skradł moje serce i chyba już go nie odda, złodziej przebrzydły.

Scott Lynch zadebiutował swoją powieścią dziesięć lat temu. Na szczęście nie wiedziałam wtedy jak bardzo mi się ta książka spodoba, bo na kolejne części cyklu trzeba by mi było czekać latami. Natomiast ja już niebawem sięgnę po „Na szkarłatnych morzach” i „Republikę złodziei”. Byle tylko doczekać do lata, kiedy to wydana zostanie czwarta część cyklu, „The Thorn of Emberlain”. Latem zresztą będę miała co czytać, mam nadzieję, bo właśnie wtedy ma wyjść kolejna książka Bena Aaronovitcha, “The Hanging Tree”.  I żeby tylko jeszcze Patrick Rothfuss napisał kolejną część Kronik Królobójcy, posmarkałabym się ze szczęścia…

PS. Tym którzy jeszcze go nie czytali, polecam z całego serca Patricka Rothfussa i jego cykl, który rozpoczyna „Cień wiatru” i apeluję do autora, by go skończył i przestał trzymać nas w napięciu, bo jak to tak można. Tym zaś, którzy chcieliby przeczytać porządny (skończony!) cykl fantasy, z bohaterem, który od zabijających smoki magią cnotliwych rycerzy odstaje jak kaktus od pachnących róż,  polecam „Z mgły zrodzony”, pierwszą część cyklu Ostatnie Imperium Brandona Sandersona, czyli moje kolejne odkrycie z ubiegłego roku.

9 komentarzy:

  1. Och, Locke'a Lamorrę to ja też kocham :) I cykl Rotfussa również - ale na kontynuację to każą sobie autorzy czekać, oj każą... Chyba skorzystam z Twojej sugestii i sięgnę po Sandersona w międzyczasie. Tobie z kolei, jeśli nie czytałaś polecę cykl Robin Hobb o żywostatkach, bo czuję, że muszę wszystkim polecać tę trylogię ;) Mam nadzieję, że linkowanie własnego wpisu Ci nie przeszkadza? http://ksiazkimojejsiostry.blox.pl/2016/04/Gdy-fantasy-jest-kobieta-czyli-o-trylogii-Kupcy-i.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z linku sama skorzystam, dzięki. Kiedyś usiłowałam czytać Skrytobójcę Hobb, ale coś mi nie szło. Myślisz, że Żywostatki lesze...?

      Usuń
    2. Lepsze, dużo lepsze :) W Skrytobójcy może trochę męczyć pierwszoosobowa narracja.

      Usuń
    3. Ja też kocham tego łotra i teraz mamy dwa wyjścia - albo wydrapiemy sobie oczy, albo założymy fanklub.
      I ja miałam gorzej, bo przeczytałam "Kłamstwa..." zaraz albo prawie zaraz po tym, jak wyszły. Potem musiałam przeczekiwać depresję autora, oj, długie to były lata, dłuuuugie.

      Usuń
  2. Nie znam cyklu, ale będę mieć na uwadze skoro tak zachwalasz :)

    Bookeaterreality

    OdpowiedzUsuń
  3. To nie jest mój gatunek, ale książkę kiedyś nabyłem skuszony inną równie entuzjastyczną recenzją.. Pozostaje mi odszukać Lyncha wśród stosów zaległych lektur :)
    pozdrawiam
    tommy z Samotni

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie warto, niezależnie od tego, czy się gatunek czytuje zwykle, czy nie.

      Usuń