sobota, 31 marca 2012

„Cudzoziemka”, czyli dziwne życie Róży Żabczyńskiej (Marzec z Marią)

Marzec ma stanowczo zbyt mało dni. Ale na szczęście ma ich wystarczająco wiele na przeczytanie książki, z którą do tej pory nigdy nie było mi po drodze. A wszystko dzięki Lirael i jej fantastycznemu pomysłowi na Miesiąc z Marią. W ostatnim dniu marca chciałam się z wami podzielić moimi spostrzeżeniami po przeczytaniu „Cudzoziemki” Marii Kuncewiczowej.
Taka niewielka objętościowo książeczka, bo tylko dwieście coś stron, a tyle w niej emocji. Głównie za sprawą jej bohaterki, która swoją rozbuchaną osobowością, rozhisteryzowaną naturą dominuje powieść, skupia na sobie uwagę i nie pozwala się skoncentrować na innych bohaterach. Jakże nieprzeciętną postacią jest Róża, że zapełnia sobą samą wszystkie strony książki! Tym bardziej ironicznym wydaje się fakt, że taka spełniona bohaterka wiodła bardzo niespełnione życie...
Miłość niespełniona
„Cudzoziemka” to po pierwsze opowieść o tragicznej miłości, zaprzepaszczonym uczuciu, zmarnowanej szansie na szczęście. Róża oddawszy swoje serce jednemu mężczyźnie, który ukazał się go niegodny, na zawsze wyrzeka się miłości. Nie potrafi kochać swojego męża, który zresztą przy swojej żonie sprawia wrażenie powolnego woła przy orlicy. Jej miłość do dzieci jest również skażona – Róża kocha Władysia namiętną miłością, miłością niemalże nie matczyną, a tą zastrzeżoną dla kochanków. Mąż staje się właściwie zawadą na drodze do szczęścia, a dom szybko dzieli się na dwa obozy – matka i syn, skąpani w blasku wszechobecnej muzyki, pełni pasji i namiętności, a reszta domu, przyziemne istoty, które pozostają w ich tle. Miłość do syna zmienia się z chwilą, kiedy wybiera on życie przyziemne, zdradza matkę żeniąc się z Jadwigą.
Muzyka niespełniona
Muzyka odgrywa w powieści ważną rolę – to za jej sprawą Róża ma dokonać wielkich rzeczy. Muzykę dziewczyna ma we krwi, nie może bez niej żyć. Jednak wkrótce okazuje się, że jej wielki talent zostaje zmarnowany, zaprzepaszczony, a pełna niespełnionej pasji Róża musi się zadowolić czymś poślednim. Są w życiu kobiety momenty, kiedy muzyka przynosi jej ukojenie, radość i szczęście. Są też chwile, kiedy poczucie straty jest tak silne, że nic może go ukoić. Przepustką do świata muzyki ma być dla niej syn, a potem córka. Dla dzieci uczestnictwo w wielkim muzycznym sakramencie jest okazją do wstąpienia do świata ukochanej, podziwianej matki, dlatego poddają się one jej wskazówkom, są bezwolne wobec niej. Muzyka współgra w książce z nastrojem głównej bohaterki, aż do ostatniego jej tchnienia. Żałuję tylko, że właściwie nie znam się na muzyce, szczególnie muzyce klasycznej, bo jestem pewna, że wiele interesujących szczegółów, odniesień i aluzji mnie ominęło.
Cudzoziemka
Róża przyjeżdża do Polski pełna nadziei i oczekiwań wobec ojczyzny, po to by dowiedzieć się, że po pierwsze Polska nie spełnia oczekiwań, które dziewczyna w niej pokładała, po drugie – spotykają ją tu same porażki – zawiedziona miłość, złamana kariera. Róża, która w ojczystym Taganrogu czuła się Polką, w Polsce poczuła się przede wszystkim obco. I to uczucie obcości już nigdy miało jej nie opuścić. Pomimo swych podróży, nerwowych poszukiwań swego miejsca na ziemi, Róża wszędzie czuje się cudzoziemką, nawet wśród swoich bliskich. Wyobcowanie jest ceną jaką płaci za swoją odmienność.
Imię bohaterki jest dla mnie kolejnym wyznacznikiem jej niedopasowania – Róża po przybyciu do Warszawy zostaje przechrzczona przez ciotkę na Eveline; nowe imię ma się bowiem kojarzyć lepiej, ma zrobić odpowiednie wrażenie, a przede wszystkim nie brzmieć „żydowsko”. Róża to imię pełne miłości, znane tylko nielicznym wybrańcom, Ewelina, Elcia, to imię znane wszystkim, sztuczne i fałszywe. Nic więc dziwnego, że Elcia szczęśliwa nie jest.
"Cudzoziemka"
O „Cudzoziemce” napisano mnóstwo uczonych rozpraw, ale ja mam nadzieję, że moje rozważania są raczej spostrzeżeniami zwykłej czytelniczki... Według mnie cały koncept powieści Marii Kuncewiczowej opiera się na jej głównej bohaterce. Maria Kuncewiczowa stworzyła niezapomnianą postać, a wokół niej skonstruowała opowieść złożoną głównie ze wspomnień i retrospekcji. „Cudzoziemka” to świetna powieść psychologiczna, z intrygującą bohaterką – problem polega na tym, ze nie potrafię w sobie wykrzesać odrobiny sympatii dla Róży.... Nie tylko wydaje mi się ona pełna przesadnej namiętności, ekscytacji, ale przede wszystkim straszliwie irytująca... 
„Cudzoziemka” to więc książka, która wywołuje zamęt. Z jednej strony – niemożliwa bohaterka, kobieta pełna pretensji do świata, który stoi na przeszkodzie do jej wielkości, kapryśna, piękna i niezrównoważona. Z drugiej – bohaterka, której trzeba współczuć, której życie nie szczędziło rozczarowań, która stara się rozpaczliwie znaleźć swoje miejsce na świecie i osiągnąć spokój. Przyznaję, pomimo iż nie potrafiłam polubić Róży, spodobała mi się „Cudzoziemka”! Nie tylko dlatego, że nie można przejść obojętnie wobec głównej bohaterki. Także dlatego, że jest to świetnie napisana książka. Pomimo pozornie rozczłonkowanej narracji „Cudzoziemka” wciąga, zaciekawia i intryguje. Z każdą przeczytaną stroną lepiej poznajemy bohaterkę, każdy przeczytany rozdział odkrywa kolejną tajemnicę Róży i jej charakteru, aż wreszcie nie możemy się oderwać od książki. To świetne psychologiczne studium kobiety niespełnionej. Ponadto doczytałam się gdzieś, że „Cudzoziemka” powstała jako rozrachunek pisarki ze wspomnieniem o jej własnej matce. Brzmi to bardzo ciekawie, bo jeśli Róża Żabczyńska jest w jakimś stopniu podobna do matki autorki, to musiała być ona bardzo interesującą osobistością!
Zdaję sobie sprawę, że aby poznać dogłębnie dzieło Kuncewiczowej co nieco trzeba sobie dodatkowo poczytać. Ale pomimo to, książka jest tak przystępna i dobrze napisana, że spodoba się też tym, którzy o autorce niewiele wiedzą. Zachęcam więc wszystkich do przeczytania „Cudzoziemki”, a Lirael dziękuję za dopingujące wyzwanie! 

piątek, 30 marca 2012

"Hotel on the Corner of Bitter and Sweet" ("Hotel słodko-gorzkich wspomnień") - Jamie Ford



Jamie Ford jest Amerykaninem chińskiego pochodzenia. Jego pradziadek, Min Chung, był chińskim emigrantem, który pracował jako górnik w Nevadzie i który w 1865 roku zmienił nazwisko na Ford. Debiutancka powieść Jamie Forda, „Hotel on the Corner of Bitter and Sweet”, zdobyła w Stanach olbrzymią popularność. W Polsce ta bardzo ciekawa książka została wydana przez Świat Książki pod tytułem „Hotel słodko-gorzkich wspomnień” i – tak mi się wydaje – przeszła jakoś właściwie bez echa. Nie mogąc się doczekać na wydanie w miękkiej okładce, kupiłam tę powieść w charity shopie w twardej, dużej oprawie i zabrałam się za czytanie.
Ford prowadzi swoją narrację dwutorowo – współcześnie i w przeszłości. W 1986 roku, w restaurowanym hotelu Panama, odnalezione zostają rzeczy osobiste pozostawione tam przez japońskie rodziny internowane w czasie drugiej wojny światowej. Wśród nich – japońska parasolka z rysunkiem ryby koi. Dla Henry'ego Lee, owdowiałego Amerykanina pochodzenia chińskiego, ta bambusowa parasolka jest kluczem, który przywołuje dawno pogrzebane wspomnienia z jego dzieciństwa. W 1942 roku Stany Zjednoczone pogrążone są w wojnie z Japonią, a nastroje w części miasta zamieszkałej przez japońskich i chińskich emigrantów są pełne podejrzeń. Henry Lee uczęszcza do szkoły, w której jest jedynym Chińczykiem. Boleśnie samotny wśród rówieśników, niezrozumiały przez własnych rodziców, którzy nakazują mu rozmawianie w domu wyłącznie po angielsku, w języku, którego sami nie rozumieją, Henry zaprzyjaźnia się z jedyną osobą, która w szkole jest bardziej samotna niż on – Keiko Okabe. Keiko to młoda Amerykanką japońskiego pochodzenia, która urodziła się w Stanach, nie zna japońskiego, a mimo wszystko jest przez rówieśników szykanowana jako zdrajczyni. Ich przyjaźń stoi w sprzeczności ze wszystkimi zasadami wpajanymi mu przez ojca, konserwatystę i nacjonalistę, który serdecznie nienawidzi wszystkiego co japońskie. Na przekór ojcu, na przekór wojnie i antyjapońskim nastrojom, Keiko staje się dla Henry'ego coraz bliższa.
Mnogość tematów poruszanych przez Jamie Forda zaskakuje, i chociaż można by żałować, że niektóre z nich zostały potraktowane dość powierzchownie, czytelnik i tak znajdzie w tej ciekawej powieści wiele interesujących, wartych przemyślenia kwestii. Głównym motywem powieści jest historia młodzieńczej miłości, opowiedziana przez Forda z nutą nostalgii i smutku. Uczucie jakie rodzi się między Henrym a Keiko jest niewinne, słodko-gorzkie – szczęśliwe wspomnienia pierwszego pocałunku splatają się z tęsknotą i niepewnością. Zwiążek młodych ludzi jest z góry skazany na przegraną, a dla Henry'ego stanie się kością niezgody pomiędzy nim a jego rodzicami. Bardzo istotny i dobrze ukazany w „Hotelu...” jest też wątek relacji między ojcem a synem. Związek między Henrym i Martym są zupełnie inny niż ten pomiędzy Henrym a jego ojcem, inne są też ich oczekiwania, ambicje i pragnienia. Bezwzględne posłuszeństwo, którego wymaga się od młodego chłopca, odrzucenie go przez własnych rodziców, bolesna zdrada – Henry'emu przychodzi zapłacić słono za odwrócenie się od tradycji i przekonań swoich rodziców. Dlatego z całej siły stara się, by jego syn miał zupełnie inne doświadczenia. A jednak, mimo wszystko, niektóre tradycje są wciąż dla niego istotne, warte przekazania kolejnemu pokoleniu.
Kolejnym, bardzo istotnym motywem w powieści Forda jest sprawa tożsamości narodowej. Keiko, która nie zna nawet japońskiego i czuje się Amerykanką, mimo wszystko jest traktowana przez swych rodaków z nienawiścią i podejrzeniem. Guzik z napisem „Jestem Chińczykiem”, który Henry nosi na życzenie ojca, staje się zarówno symbolem odosobnienia, nieufności panującej w Stanach wobec Azjatów, a jednocześnie symbolem przynależności narodowej, dumy z własnego pochodzenia. Powieść dotyka bowiem niechlubnego epizodu w historii Stanów Zjednoczonych – internowania obywateli USA pochodzenia japońskiego w w czasie drugiej wojny światowej. Sporo jest w tej powieści fragmentów poruszających kwestie przynależności narodowej, lojalności wobec ojczyzny. Ponieważ historia opowiadana jest z perspektywy dwunastolatka, nie ma w tej książce wielu głębokich przemyśleń, zamiast tego autor w przejmujący sposób przedstawia to, w jaki sposób wojna wpływa na życie zwykłych ludzi. Szczególnie poruszający był dla mnie fragment, w którym japońskie rodziny pozbywają się rodzinnych pamiątek, które mogłyby zaświadczyć o japońskich sympatiach ich właścicieli – palą się zdjęcia, tradycyjne stroje, pamiątki rodzinne, manifestując w ten sposób lojalność i oddanie amerykańskiej fladze ich właścicieli. Te pełne emocji opisy poruszają czytelnika bardziej niż opasłe i uczone wywody.
Nie wspomniałam tu jeszcze o kolejnym ważnym szczególe, o roli, jaką w tej powieści pełni jazz, muzyka która łączy pokolenia, odczuwana przez wszystkich ludzi tak samo, nie zależnie od ich pochodzenia czy wieku. Ważnym elementem historii jest bowiem poszukiwanie przez Henry'ego zagubionej płyty legendarnego muzyka jazzowego, Oscara Holdena. Właściwie nie sposób tu wspomnieć o wszystkich interesujących szczegółach, które tworzą tę powieść. „Hotel..” to bowiem książka, w której każdy czytelnik znajdzie inne, interesujące fragmenty, każdego zainteresują inne szczegóły. 
Hotel on the Corner of Bitter and Sweet” to bardzo dobra powieść obyczajowa, która prostotę języka i narracji równoważy mnogością motywów i poruszanych tematów. Jest to moim zdaniem jedna z tych książek, które chociaż nie są specjalnie ambitne czy oryginalne, potrafią poruszyć czytelnika i sprowokować go do przemyśleń i rozważań nad kwestiami, których dotykają. „Hotel...” to książka pełna emocji i wzruszeń, wciągająca opowieść o utraconej miłości, o dojrzewaniu i o historii, która wpływa na życie zwykłych ludzi. Mam nadzieję, że po tak udanym debiucie Jamie Ford nie zawiedzie pokładanych w nim oczekiwań i kolejna jego książka będzie równie dobra. Więcej o powieści i o przyszłych planach jej autora na jego stronie, a ja zachęcam wszystkich do sięgnięcia po „Hotel słodko-gorzkich wspomnień”. 

czwartek, 29 marca 2012

"Kind of Cruel" - Sophie Hannah


Cierpiąca na bezsenność Amber Hewerdine postanawia wypróbować hipnozę jako ostatnią deskę ratunku. Podczas sesji wypowiada słowa: Kind. Cruel. Kind of cruel. (A propos, trudno je przetłumaczyć sensownie; moim zdaniem dobry, zły, niedobry to kombinacja, która zachowuje oryginalne znaczenie.) Czy to możliwe, że te słowa, które nic dla niej nie znaczą, mogą być powiązane z morderstwem młodej dziewczyny, Katharine Allen, której Amber nie zna?
„Kind of Cruel” to siódma książka Sophie Hannah w cyklu, którego bohaterami są Charlie Zailer i Simon Waterhouse. O trzech z nich pisałam na blogu i tak się zastanawiam, jak najlepiej opisać moje wrażenia... Ile razy można powtarzać te same frazesy, chwalić, wynajdować nowe superlatywy, porównywać książki, zastanawiać się, które z nich są lepsze... Czy to zachęci potencjalnego czytelnika, który nigdy nie czytał thrillerów Sophie Hannah? Może lepiej nie porównywać zbytnio, może tym razem trzeba zacząć od początku?
Sophie Hannah, jak wielu autorów kryminałów i thrillerów obecnie, prowadzi wielogłosową narrację – oddaje głos Charlie i Simonowi, którzy prowadzą śledztwo w sprawie morderstwa i Amber, która stara się rozwikłać własne problemy i dowiedzieć, jakie sekrety skrywają jej najbliżsi. Dodatkowo akcję przeplatają monologi Ginnie, terapeutki, w których poznajemy nieprawdopodobną historię z życia Amber, która zaważyła na jej późniejszym życiu.
Amber to ciekawa i, jak dla mnie, nieco irytująca postać. Jest sarkastyczna, bardzo inteligentna i przy tym często wybuchowa. Jej temperament jest jeszcze bardziej wystawiony na próbę, bo Amber wraz z mężem są opiekunami dwóch małych dziewczynek, a w dodatku od osiemnastu miesięcy nie jest w stanie zasnąć dłużej niż na pół godziny. A jednak ta pewna siebie kobieta pełna jest wewnętrznych problemów i kompleksów, co czyni ją interesującą bohaterką. Z kolei Simon i Charlie, główni bohaterowie serii, to postacie od dawna intrygujące czytelników – ich związek z książki na książkę staje się coraz bardziej pogmatwany i skomplikowany. Chociaż jak na mój gust zbyt mało było w tej książce fragmentów poświęconych tej parze, to za to dowiadujemy się bardzo interesujących szczegółów z życia Simona, szczegółów, które mam nadzieję w przyszłych powieściach zostaną jeszcze bardziej rozwinięte.
„Kind of Cruel” to bardzo wciągający thriller psychologiczny, w którym autorka dotyka problemu osobowości narcystycznej, zależności i toksycznego wychowania, a także interesująco pisze o rodzinnych problemach i wzajemnych relacjach między ich członkami. Rodzina to interesująca komórka społeczna, a w rodzinie Amber pełno jest niedomówień, tajemnic i toksycznych relacji, które Hannah świetnie ukazuje i analizuje. Fakt, tym razem rozwiązanie mnie nie zaszokowało i nie zaskoczyło, ale mimo wszystko uważam, że jest to świetnie napisany thriller. Przede wszytskim dlatego,że mimo iż czytelnik zdaje się rozumieć, kto jest odpowiedzialny za popełnione zbrodnie, to sporo czasu zajmuje wyjaśnienie ich przyczyn. Do minusów powieści zaliczyłabym także fakt, że Hannah pozwala swoim bohaterom-policjantom zachować się tak nieprofesjonalnie, przekazując poufne informacje osobom postronnym. Rozumiem, że w jakiś sposób trzeba było to zrobić, ale jestem pewna, że nawet w bardzo zrelaksowanym komisariacie takie rzeczy nie mogłyby mieć miejsca!
Jednak mimo tego „Kind of Cruel” to bardzo ciekawy i trzymający w napięciu thriller z powikłaną akcją i bohaterami, wobec których czytelnik nie pozostaje obojętny. Myślę, że Sophie Hannah to autorka, której powieści stoją zwykle na wyższym poziomie niż przeciętne thrillery i chociaż zdarzają się jej lepsze i gorsze książki, dla mnie należy ona do czołówki pisarzy tego gatunku.
Jak zwykle Sophie Hannah pracuje już nad nowym thrillerem pod tytułem „The Carrier”, który ukaże się w lutym 2013 roku. A zainteresowanym powieściami Sophie Hannah podaję kolejność książek:
Little Face (2006) - Twarzyczka
Hurting Distance (2007) - Przemów i przeżyj
The Point of Rescue (2008) - Na ratunek
The Other Half Lives (2009) - Druga połowa żyje dalej
A Room Swept White (2010)- Powiedz prawdę
Lasting Damage (2011) – Zabójcze marzenia
Kind of Cruel (2012) - tej książki jeszcze nie przetłumaczono

wtorek, 27 marca 2012

"Świniobicie" - Magda Szabo

Bardzo się cieszę, że dzięki Ani znów udało mi się przeczytać bardzo ciekawą książkę. Nie często czytam powieści, w których to nie historia jest najważniejsza, a psychologiczne tło, intrygujące postacie i relacje między nimi. „Świniobicie” węgierskiej pisarki Magdy Szabo to właśnie jedna z takich książek – intrygująca, zaskakująca i poruszająca opowieść o konfliktach i relacjach między ludźmi.
Muszę przyznać, że początkowo obawiałam się tej książki. Czytanie zaczęłam właściwie bez jakichkolwiek oczekiwań i w pierwszej chwili nic nie rozumiałam – brnęłam przez nieznane opowieści, a nic mi nie mówiące nazwiska i miejsca przewijały się jak w kalejdoskopie. W dodatku miałam wrażenie, że czytam książkę od połowy, bo narracja początkowo wydawała mi się niespójna i rozczłonkowana. Mnogość narratorów powodowała, że początkowo nie potrafiłam się odnaleźć w tej historii, zorientować się kto mówi, jakie stosunki łączą poszczególnych bohaterów, jakie są ich wzajemne relacje i powiązania. Wkrótce jednak pomimo poszatkowanej narracji, przemieszanych wątków i mnogości postaci wszystkie elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Opowiadana na wiele głosów historia zaczęła wreszcie pobrzmiewać jednolicie.
Zastanawiam się, co o „Świniobiciu” można napisać, żeby po pierwsze zachęcić potencjalnego czytelnika, a po drugie, pozostawić mu przyjemność odkrywania tej powieści samodzielnie. Nie należy się po tej książce spodziewać porywającej akcji – tak właściwie obejmuje ona tylko dwa dni, a głównym wydarzeniem jest świniobicie, do którego szykuje się Janos i jego rodzina. Współczesne poczynania bohaterów stanowią jednak tylko oś, wokół której Szabo konstruuje skomplikowaną opowieść pełną dramatów i sekretów.
Najmocniejszą stroną „Świniobicia” są bez wątpienia jego bohaterowie – postacie bez wyjątku intrygujące, skomplikowane i pełne emocji. Szabo jest świetną obserwatorką ludzkich charakterów, każda postać jest ważna, każda ma coś ważnego do powiedzenia, każda odbiera świat zewnętrzny zupełnie inaczej. Bohaterów „Świniobicia” różni nie tylko status materialny, pochodzenie, sytuacja życiowa, ale także religia i poglądy społeczne, a przede wszystkim poglądy wychowawcze i zasady moralne. Najlepiej widać te różnice na przykładzie rodzin Kemerych i Tothów. Nie chcę tu sugerować, że autorka dokonuje stereotypowego podziału na bohaterów dobrych i złych, ale na ich przykładzie różnice między poświęceniem a egoizmem, miłością a obojętnością, wychowaniem a okrucieństwem, są chyba najlepiej widoczne... Chociaż w książce Szabo dominują silne kobiety, siły sprawcze wielu zdarzeń, to jednak mimo wszystko każdy staje się w jakiejś części ofiarą. Nawet Paula, fascynująca kobieta pełna namiętności, egoizmu i złości, jest w jakiś sposób skrzywdzona. Jednak egoizm i poczucie krzywdy każą się jej odgrywać na innych – to ona staje się główną „siła sprawcza”, wokół której okręcają się wszystkie nici wiążące tę powieść, ona jest przyczyną i motorem wszystkich zdarzeń, prowadzących do dramatycznego finału.
Związki między bohaterami „Świniobicia” nie należą do łatwych, są bardzo często nieudane lub niespełnione, lub w jakiś sposób skażone. I nie mówię tu tylko o małżeństwach, czy braku perspektyw na nie, ale nawet związkach między członkami tej samej rodziny. Postać Andrei jest tu świetnym przykładem – jej relacje z pogardzanym ojcem, uwielbianą i idealizowana matką, do której za wszelką cenę stara się upodobnić, są zdecydowanie chorobliwe...
Świniobicie” to książka momentami duszna, obnażająca brzydotę ludzkich charakterów i zachowań, a jednocześnie pełna jakiegoś optymizmu, siły i wiary w ludzką dobroć i prawość. Szabo przypomina jednak czytelnikowi, że dobro nie zawsze zwycięża, a aby coś cennego uratować, coś cennego trzeba czasem i stracić.
Tak, zdecydowanie „Świniobicie” to książka, która zapada w pamięć, wywołuje emocje, skłania do przemyśleń. Tym z was, którzy chcieliby porozmawiać o wątkach poruszanych prze Szabo, o wrażeniu, jakie na was zrobiła ta książka, lub dowiedzieć się, co na jej temat maja do powiedzenia inni, polecam ciekawa dyskusję na blogu Ani. A niezdecydowanych zachęcam do przeczytania Świniobicia”, to naprawdę świetna książka. To pierwsza pierwsza Magdy Szabo, którą czytałam. Mam w domu także jej „The Doors”, angielskie tłumaczenie „Zamkniętych drzwi”, w bibliotece w POSKu jest kilka innych książek tej autorki. Na pewno chciałabym przeczytać kolejne. Natomiast Ani z Czytanek Anki jeszcze raz dziękuję za literackie inspiracje!

niedziela, 25 marca 2012

Dzisiaj czytam... (32)

Proszę państwa, oto niedziela – niedziela będzie bardzo spokojna i pełna książek, bo oto nadchodzi już koniec marca (jakim cudem?!) a ja jeszcze „Cudzoziemki” nie skończyłam! Na swoje usprawiedliwienie powiem, że koniec roku podatkowego w Anglii to dla nas czas wytężonej pracy, w bibliotece sporo się dzieje, a w dodatku moje obowiązki rosną... Ostatnio na przykład zlecono mi przygotowanie prezentacji na temat obecności biblioteki w social media... Do tego zakupy książek – pod koniec roku zawsze jest więcej pieniędzy do wydania – a także roczne oceny pracowników, księgowość... Trochę czuję się winna, bo na samą końcówkę miesiąca wzięłam urlop. Pewnie pójdę w przyszłym tygodniu na kilka godzin do pracy, chociażby po to, by dokończyć kilka rzeczy... Póki co jednak, zamierzam się cieszyć kilkoma wolnymi dniami – w poniedziałek wybieramy się z UA do kina na „Hunger Games” - już doczekać się nie mogę. Przewiduję też relaksacyjne czytanie, być może w ogródku, bo pogoda na razie iście wiosenna – słoneczko, ptaszki, chmurki na niebie, aż chce się zamknąć oczy i wreszcie zwyczajnie ODPOCZĄĆ...
A po przebudzeniu znów można poczytać. Oto potencjalne lektury:
„Cudzoziemka” Kuncewiczowej – jak już mówiłam, trzeba dokończyć i coś napisać!
„Wyznania gorszycielki” Krzywickiej – tak się napaliłam na książkę, przyszło co do czego to czasu nie było!
„Kind of Cruel”, najnowsza książka Sophie Hannah. Pewnego wieczoru przeglądałam książki na amazonie, poślizgnął mi się palec i książka wylądowała na moim kindlu. A że zaczyna się bardzo ciekawie, można ją wszędzie zabrać, myślę, że szybko uda mi się ją połknąć.
„Hotel on the Corner of Biter and Sweet” - no ile można to czytać?! Winę za opóźnienie ponosi sama książka, bo to hardback, duży i nieporęczny, więc czytam go tylko w domu. Ergo – nie za często...
A jak tam pogoda u was? Co czytacie w ten weekend i gdzie?
Pozdrawiam wszystkich ciepło, wiosennie i słonecznie.


czwartek, 22 marca 2012

Alfabet Dabarai – D jak Dzieciństwo

Książki zawsze były obecne w naszym domu i właściwie czytali u nas wszyscy – jedni więcej, drudzy mniej, inni częściej, jeszcze inni rzadziej. W zakamarkach pamięci przechowuję kilka wspomnień, związanych z czytaniem. Pierwsze to mój Ojciec, leżący na tapczanie, czytający książkę i zaśmiewający się niemal do łez. Pamiętam, że zapytałam się go, co go tak rozśmieszyło, a on odpowiedział, że Biała Glista.... Dopiero jakiś czas potem skojarzyłam autorkę i książkę. Drugie wspomnienie to rozmowy z moja babcią, której przynosiłam różne książki i prosiłam: „Wybierz sobie, co chcesz mi poczytać przy jedzeniu!”. Trzecie wspomnienie jest właściwie pożyczone, bo opowiadała mi o nim moja Mamunia – otóż kiedy czytano mi bajkę o Złotowłosej i trzech niedźwiadkach, podobno zalałam się łzami, usłyszawszy, że wredna dziewuszka nie tylko zeżarła biednemu misiowi kolację, ale jeszcze złamała jego ulubione krzesełko...
W trzecim konsekwentnie niekonsekwentnym odcinku Alfabetu zapraszam do wspominania książek waszego dzieciństwa... Książek ukochanych, czytanych po wielokroć, znanych na pamięć, do których chce się wracać. Kiedy byłam mała, uwielbiałam czytać bajki. Bajki, baśnie, legendy – miałam ich na swoich półkach mnóstwo i lubiłam je czytać sobie we fragmentach, na wyrywki. Pamiętam zwłaszcza te trzy książki:
Irena Kwintowa, „Uśmiechnij się bajko” - zbiór baśni i legend z Warmii i Mazur. Szczególnie zapamiętałam legendy o Smętku i Kłobuku oraz przepiękne ilustracje w tej książce. Jak się dowiedziałam z sieci, ich autorką jest Elżbieta Gaudasińska.
„Nowy kiermasz bajek” - zbiór bajek warmińsko-mazurskich, autorstwa różnych pisarzy. Mnie szczególnie podobały się bajki o proboszczu i sprytnym Kubie (autorem jest Władysław Gębik) i legendy, w których występuje sprytny Mazur i diabeł. Bajki są zabawne, poruszające i nie zawsze kończą się dobrze! Moja okładka nie jest może najładniejsza, ale zawartość jest po prostu fantastyczna!
„Śpiewająca lipka. Bajki Słowian Zachodnich” - bajki polskie, łużyckie, czeskie i słowackie, krótkie, ludowe opowiastki. Z tej książki też zapamiętałam przepiękne ilustracje (autorstwa Heleny Zmatlikovej), które kiedyś z zapamiętaniem kalkowałam.... Niedawno widziałam wznowienie tej książki w księgarni – przekonajcie się sami, jaka to cudna książka!
Po bajkach czas przyszedł na dłuższe historie i opowiastki. Było ich tak wiele, że ciężko wybrać te ulubione i warte polecenia. Ale do tych trzech zdecydowanie warto wrócić!
 
Wojciech Witkowski, „Burzliwe dzieje pirata Rabarbara” - dowcipne historie o Rabarbarze, który pokłóciwszy się z kapitanem statku postanawia zostać piratem! Jego żona Barbara szyje mu żagle i wraz z synkiem Krztynkiem wyruszają w rejs. Rabarbar ma wiele wspaniałych przygód, z których do tej pory pamiętam sporo fragmentów... ("Długo spałeś mięso, wszyscy strasznie wygłodnieli...") Jak można zapomnieć wspaniałe ilustracje Edwarda Lutczyna, które przyozdabiają książkę? Zainteresowanych ucieszy wiadomość, że książkę ostatnio wznowiło Wydawnictwo BIS.
Jan Grabowski, „Puc, Bursztyn i goście” - jedna z moich ulubionych książek tego autora! Pełna humoru opowieść o psach podwórzowych i domowych i ich zwyczajach! Do tej pory z Mamunią używamy kultowego już powiedzenia z tej właśnie książki: „Wygodnie ci, Tjuzdejku?” kokosząc się wygodnie na tapczanie... A poza tym polecam też inne opowiadania autora o zwierzętach - „Metka”, „Puch, kot nad koty”, a do tego opowiadania o ptakach... Świat zwierząt jest zawsze bardzo wdzięcznym tematem opowiadań, a Grabowski jest znakomitym gawędziarzem. 
Jan Brzechwa, „Akademia Pana Kleksa” - przede wszystkim Pan Kleks, postać kultowa. Po drugie fantastyczne wierszyki pamiętane z filmu - „Dzik jest dziki, dzik jest zły!”. Po trzecie niezapomniane lekcje w Akademii. Kto z was też marzył o takiej szkole? Do tego fantastyczne ilustracje mojego ukochanego ilustratora, Marcina Szancera. A do tego jest jeszcze część druga – „Podróżę Pana Kleksa” i moja chyba najukochańsza i najulubieńsza – „Tryumf Pana Kleksa”.
Na koniec dwie książki, które wzruszają mnie do dzisiaj. Chociaż wiem jak się kończą, za każdym razem czytam je z zapartym tchem. Nigdy z nich nie wyrosnę!
 
Astrid Lindgren, „Bracia Lwie Serce” - książka, która przy której czytaniu zawsze się wzruszam. Piękna opowieść o braciach i zaczarowanej krainie, którą dotyka zło. Odwieczna walka dobra ze złem, braterska miłość, wzruszająca odwaga i poświęcenie – Astrid Lindgren to jedna z moich ukochanych pisarek, nie tylko mojego dzieciństwa.
 
Kornel Makuszyński, „Przyjaciel wesołego diabła” - nie oglądajcie przypadkiem filmu, zupełnie nie warto. Książka jest nie dość że sto razy lepsza to i zupełnie inna. Przeczytajcie historię Janka i Piszczałki, którzy Niech was nie zrazi dydaktyzm i lukier, za to skoncentrujcie się na wspaniałej historii o pełnej przygód i niebezpieczeństw wyprawie, która naszych bohaterów wiele będzie kosztowała, a przy której łza się w oku zakręci. PS. Moja okładka była z tej serii dla dorosłych...
Mogłabym tak wymieniać i wymieniać... A wy jakie książki z dzieciństwa pamiętacie najlepiej?

poniedziałek, 19 marca 2012

Osobiście o "Tej drugiej" Karoliny Wilczyńskiej


Przeczytałam „Tę drugą” Karoliny Wilczyńskiej błyskawicznie, połknęłam ją w dwóch łykach i zastanawiam się co dalej. Ciężko napisać coś sensownego o książce, która wzbudziła we mnie takie osobiste emocje. Sama nie wiem od czego zacząć. Nie mogę napisać recenzji bez ujawnienia głównego wątku książki. Cóż. Będą spojlery. To jest mój blog, więc nie będzie to recenzja, tylko raczej zbiór własnych przemyśleń.
„Tę drugą” odkryłam dzięki Młodej Pisarce – przede wszystkim spodobał mi się pomysł przedstawienia historii związku między dwoma kobietami kochającego tego samego mężczyznę. Nie, nie chodzi tu o kochankę, ale o teściową. Pomysł sam w sobie ciekawy, w tej książce dodatkowo zrealizowany w interesujący sposób. Lenę, żonę Tomasza, poznajemy w szpitalu, gdzie czuwa przy łóżku chorej Joanny, swojej teściowej. Lena, narratorka „Tej drugiej”, snuje opowieść o związku ze swoim ukochanym mężem, w swoich wspomnieniach cofając się do czasów ich młodości, pierwszego spotkania, pocałunku, po udane małżeństwo, którego harmonię psuje tylko jeden element – wszechobecna teściowa, manipulantka, która przy pomocy wymówek, uników i psychologicznych gierek zdołała podporządkować sobie bliskich i urządzić sobie wygodne życie, w którym wysługuje się swoim synem, odciągając go od żony i nastoletniej córki, ingerując w ich życie i podporządkowując sobie wszystkich własnym zachciankom i planom. Pełna żalu, goryczy i pretensji Lena wini swoją rywalkę za swoje niepowodzenia.
Lena, perfekcyjna żona i matka, w kieracie domowych obowiązków próbująca odnaleźć sens życia i prawdziwe rodzinne szczęście, początkowo wzbudzała moje współczucie. Widziałam w niej osobę, która o uczucia swojego męża musiała walczyć z drugą ukochaną kobietą w jego życiu - ze swoją teściową. Wygrać mogła tylko w jeden sposób, stając się osobą jak najmniej podobną do matki Tomasza – perfekcyjną panią domu, niemal sztuczną lalką, zawsze nieskazitelnie ubraną, gotującą rodzinie domowe obiady, a jednocześnie pozbawioną właściwie ciepła. Stopniowo jednak moja sympatia zmieniała się w zniecierpliwienie, a wreszcie w niedowierzanie. Lena nie jest bowiem obiektywną narratorką, jej historia jest jest pełna zakłamań, przemilczeń i błędnych interpretacji. A ponieważ drugą bohaterkę „Tej drugiej”, Joannę, czytelnik poznaje tylko poprzez opowieści Leny, niełatwo jest sobie stworzyć własne wyobrażenie jej postaci. Lena widzi ją jako burzycielkę domowego ogniska, które ona za wszelką cenę stara się stworzyć swojemu mężowi i córce. Jakie to smutne, że nie zawsze potrafimy porozumieć się z drugą osobą, ze odczytujemy pewne zachowania i gesty w sposób, by dopasować je do naszych teorii, błędnie tłumaczymy czyjeś zachowanie! Kiedy wreszcie Lena zaczyna uważniej przyglądać się swoim wspomnieniom, kiedy poznaje kilka nieznanych jej wcześniej faktów, jej opinia o swojej teściowej zaczyna się zmieniać. Moje wyobrażenie Joanny było zupełnie inne...
To zadziwiające, jak bardzo własne doświadczenia mogą wpłynąć na odbiór książki. Kiedy czytałam powieść Karoliny Wilczyńskiej, coś w postaci Joanny mnie zainteresowało. Coś zabrzmiało znajomo. Coś mnie poruszyło. „Ta druga” dotyka bowiem bardzo interesującego tematu choroby w Polsce właściwie dość mało znanej, często wręcz niezrozumianej przez otoczenie cierpiących na nią osób. To nerwica lękowa, choroba znana mi bardzo dobrze, bo od wielu lat zmaga się z nią bliska mi osoba. To między innymi dlatego tak mi ciężko wyrazić emocje, jakie towarzyszyły mi przy czytaniu tej książki. Była to chyba pierwsza powieść którą czytałam, poruszająca problem tej choroby, powieść w dodatku bardzo dobrze napisana, w realistyczny sposób opisująca uczucia i stany psychiczne osoby na nią cierpiącej. Nerwica lękowa to choroba emocji, której głównym objawem jest ciągły, nieuzasadniony niepokój, wewnętrzne napięcie, strach, stałe poczucie zagrożenia, zły nastrój, rozdrażnienie, problemy ze snem. Chory nie potrafi się zrelaksować, odprężyć, może też odczuwać duszności, dławienie w gardle, bóle serca, bóle brzucha, bóle głowy, mieć trudności w oddychaniu, problemy ze snem. Oczywiście bardzo to wszystko uogólniam, ale nie da się ukryć, że jest to choroba, z którą ciężko jest żyć, a jednak wiele osób wciąż jeszcze kwituje ją wzruszeniem ramionami i krótkim „weź się w garść”. Karolina Wilczyńska nie tylko w fascynujący sposób pokazuje nam, jak nerwica lękowa jest postrzegana przez ludzi, którzy nie wiele o niej wiedzą, ale też czyni to przy pomocy wiarygodnych postaci, wobec których czytelnik nie pozostaje obojętny. Kiedy przeczytałam fragment, w którym Lena dowiaduje się o chorobie teściowej, frustrowało mnie jej niedowierzanie, egoizm i brak zrozumienia. Kiedy Lena stopniowo dowiadywała się więcej o tej chorobie, wraz z nią współczułam i czułam się winna. Czyż takie zaangażowanie emocjonalne to nie jest najlepszy wyznacznik książki?
„Ta druga” to bardzo ciekawa psychologiczna opowieść o relacjach między dwoma kobietami, które wiele łączy, ale i wiele dzieli. To książka o nieporozumieniach, niewyjaśnionych pomyłkach i o nieudanych próbach zrozumienia drugiego człowieka. To nie tylko powieść o relacjach między teściową i synową, to też powieść o potrzebie akceptacji, rodzinie i o tym, co czyni nas w życiu szczęśliwymi. To poruszająca książka o emocjach - czytałam „Tę drugą” aż do późnej nocy....
Chociaż zdarzyło mi się nieraz angażować i wczuwać w światy kreowane przez autorów różnych książek, „Ta druga” Karoliny Wilczyńskiej to pierwsza od dawna powieść, która wywarła na mnie takie wrażenie. Nie pozostaję wobec niej obojętne, nie pozostaję chyba obiektywna, dlatego bardzo ją wszystkim polecam i zachęcam do czytania wyrobienia sobie własnej opinii na jej temat!

niedziela, 18 marca 2012

Dzisiaj czytam... (31)

Dzisiaj czytam... tylko w małych kawałkach. Głównie w metrze, w drodze na zakupy, w kawiarni, podczas śniadania, w wannie. W podróży czytam "Wielkie zasługi" Chmielewskiej, pierwszą książkę z serii o Teresce i Okrętce, na kindlu. W domu czytam powolutku „Hotel on the Corner of Bitter and Sweet” Jamie Forda. W księgarni czytam fragment „Night Shall Overtake Us” Kate Saunders i natychmiast decyduję się załadować kolejną książkę na kindla. Z tej samej księgarni wynoszę też „The Gallows Curse”, nową książkę Karen Maitland, autorki świetnej „Company of Liars” i powieść Christiny Schwarz, „So Long At The Fair”, właściwie w ciemno, tylko dlatego, że Padma polecała kiedyś jej „Drowning Ruth”... Nie czytam dużo. Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej. Dobranoc.

wtorek, 13 marca 2012

"The Weed That Strings the Hangman's Bag" („Badyl na katowski wór”)- Alan Bradley


W zeszłym roku przeczytałam bardzo dobry debiut Alana Bradleya, „The Sweetnes at the Bottom of the Pie”, czyli „Zatrute ciasteczko”, pierwszą część przygód Flawii de Luce, mieszkanki Buckshaw, jedenastoletniej dziewczynki, która interesuje się chemią, truciznami i rozwiązywaniem zagadek kryminalnych. Teraz udało mi się wreszcie przeczytać część drugą przygód niezwykłej Flawii, „The Weed That Strings the Hangman's Bag” (polskie tłumaczenie „Badyl na katowski wór”) i muszę przyznać, że to ponowne spotkanie uważam za udane.
Do wioski Bishop's Lacey przyjeżdża niespodziewanie wędrowny teatr kukiełek – jego właściciel, Rupert Porson zgadza się na wystawienie dwóch przedstawień popularnej bajki „Jaś i magiczna fasola”. Wśród zachwyconych widzów jest również Flawia de Luce i jej rodzina – ojciec- filatelista i dwie starsze siostry. Jest też przybyła z wizytą ciotka, a także zatrudnieni w dworze Buckshaw Dogger i pani Mullet. Cała wioska z zaciekawieniem przygląda się spektaklowi, by na koniec stać się świadkami zaskakującego morderstwa. Wstrząśnięta ale i podekscytowana Flawia z werwą zabiera się do tropienia mordercy.
Jak już wspomniałam w poprzednim poście, czytanie tej książki w dłuższych odstępach nie było dobrym pomysłem. (Tak jest, czytanie żadnej książki w dłuższych odstępach nie jest dobrym pomysłem...) Na szczęście „The Weed That Strings the Hangman's Bag” to naprawdę ciekawa i wciągająca książka, więc mimo przerw w czytaniu nie miałam problemów z powrotem i zanurzeniem się w świat Flawii. Przyczyniły się do tego także interesujące postacie, znane mi z poprzedniej powieści. Przede wszystkim sama główna bohaterka, Flawia de Luce, osóbka bardzo samodzielna, pewna siebie, a jednocześnie wrażliwa i bardzo samotna. Jej dwie siostry, z którymi wciąż toczy jakieś potyczki, jej ojciec, bardzo odległy i niezbyt zainteresowany swoimi córkami. Postacie znane nam z „Zatrutego ciasteczka” powracają w „Badylu na katowski dwór”, pojawiają się też nowi bohaterowie. Przede wszystkim charyzmatyczny i despotyczny Rupert Porson, jego asystentka Nialla, kobieta pełna problemów i tajemnic, których nie potrafi odgadnąć nikt, poza Flawią, farmer Gordon Ingleby i jego żona, Grace, wciąż oszalała w żalu po stracie swego jedynego syna, Robina, pięć lat temu. Zagadka śmierci Robina odegra ważną rolę w tej książce, a śledztwo przeprowadzone przez Flawię ujawni ciemne sekrety i tajemnice skrywane przez mieszkańców Bishop's Lacey.
Jedynym minusem tej powieści było moim zdaniem bardzo długie wprowadzenie i zawiązanie akcji – przez pierwszą część książki Alan Bradley koncentruje się bowiem na przedstawieniu czytelnikowi postaci, które odgrywać będą znaczące role w dalszej części, prezentacji tła powieści. Jednak kiedy już dochodzi do morderstwa, akcja nagle zaczyna przyspieszać, a w dodatku okazuje się, że możemy mieć do czynienia nie z jednym, a z dwoma morderstwami.
Pomimo początkowych dłużyzn, „Badyl...” to interesujący kryminał, z ciekawą bohaterką, dobrym tłem obyczajowym i – co najważniejsze – intrygującą zagadką! W dodatku autorowi udaje się przez cały czas utrzymać uwagę i zainteresowanie czytelnika.
Kolejną książkę Alan Bradley'a przyrzekam przeczytać bez zbyt wielkich przerw, żeby w pełni docenić jej walory. W pierwszym tomie poznałam Flawię, w drugim tomie ją polubiłam, mam nadzieję, że w trzecim uda mi się z nią zaprzyjaźnić. A tym, którzy jeszcze nie znają panny de Luce, zachęcam do rozpoczęcia znajomości od pierwszego tomu - „The Sweetnes at the Bottom of the Pie”, czyli „Zatrutego ciasteczka”... 

niedziela, 11 marca 2012

Dzisiaj czytam... (30)

Siedzę, oglądam Man v. Food i ślinię się. A jak tylko skończę to oglądać, zabiorę się za czytanie... Powoli kończę „The Weed That Strings the Hangman's Bag” Alana Bradley – muszę przyznać, że nie potraktowałam do tej pory drugiej części przygód Flavii de Luce z należytym szacunkiem na jaki ta książka zasługuje. Czytanie w kawałkach z długimi przerwami pomiędzy na pewno nie oddaje sprawiedliwości tej książce. Kiedy zaczynamy czytać książkę, wpadamy w pewien rytm, który – jeśli książka jest wystarczająco dobra! - porywa nas, wciąga w stworzony przez autora świat i tworzy specyficzną więź między czytającym a czytanym utworem. Przerwanie tej więzi zwykle nie wychodzi książce na zdrowie, bo odbudować ją jest bardzo trudno – najczęściej wymaga to ponownego rozpoczęcia powieści. Z kolei pójście w zaparte i czytanie książki pomimo utraty tego delikatnego połączenia, czyni ten bardzo przyjemny zwykle proces wyjątkowo trudnym i uciążliwym. I wyjątkowo długim. Nawet, jeśli książka nam się podoba.
Mam nadzieję, że z „Cudzoziemką” Kuncewiczowej tego błędu nie popełnię...
A jaki jest wasz rekord najdłuższego czytania książki? Miesiąc? Dwa? Rok...?

sobota, 10 marca 2012

"Trzy połówki jabłka" - Antonina Kozłowska

Trzy połówki jabłka” to udany debiut Antoniny Kozłowskiej, autorki 'Czerwonego roweru” i „Kukułki”, o której pisałam ostatnio tutaj. Ponieważ zaś przeczytałam tę książkę jako ostatnią, moje oczekiwania były wysokie. Muszę przyznać, że „Trzy połówki jabłka” nie spodobały mi się tak bardzo jak późniejsze powieści autorki, ale była to lektura wciągająca, ciekawa i warta polecenia.
Teresa, główna bohaterka „Trzech połówek...” ma męża, dwójkę dzieci i dobrą pracę. W jej ustabilizowanym, spokojnym życiu pojawia się nagle ktoś z przeszłości – Marcin, jej młodzieńcza miłość, obecnie mąż Pauli, człowiek, z którym łączyło ją namiętne, nigdy nie spełnione uczucie. Czy Teresa wybierze swoją „małą stabilizację”, czy też zechce przekonać się, czy życie jest zawsze lepsze tam, gdzie nas nie ma?
Konflikt stary jak świat – on, ona i on, a jednak można go przedstawić na tyle różnych sposobów. Antoninie Kozłowskiej udało się to uczynić bardzo dobrze. W powieści głosy różnych bohaterów i dwa plany czasowe – ten współczesny i przeszły, w którym poznajemy historię znajomości Teresy z Marcinem, łączą się w zgrabną całość.
Powieść można by było właściwie streścić w kilku zdaniach, a i historia, choć bardzo ciekawie napisana, nie jest specjalnie oryginalna, więc na czym polega urok tej książki? Antonina Kozłowska stawia swoich bohaterów przed wyborem, który zmieni ich całe dotychczasowe życie – wybór to trudny, na tej decyzji zaważą się bowiem losy kilkorga innych osób. Powieść przesycona jest więc emocjami, uczuciami, które autorka z drobiazgową dokładnością analizuje i roztrząsa. To właśnie napięcie, emocje i wahania bohaterów, bardzo dobrze ukazane, spowodowały, że od książki wprost nie mogłam się oderwać. Nie ważne, czy główna bohaterka będzie nas denerwować, lub wzbudzać naszą sympatię, nie pozostaniemy wobec niej obojętni. Jedynie przy zakończeniu zawahałam się, bo wydawało mi się one zbyt gładkie, a z drugiej strony nie specjalnie interesujące – bez wodotrysków, porywów i wstrząsających odkryć. Jednak im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że jest to dobre zakończenie – przecież tak właśnie wygląda nasze szare, zwyczajne życie.
Jak już bowiem kiedyś wspomniałam, przy okazji recenzji "Kukułki", to właśnie na tym polega urok książek Antoniny Kozłowskiej – świetnie potrafi ona pisać o Zwyczajnym Życiu, w którym jest miejsce i na babskie pogaduchy, na podróże tramwajem, na kłótnie z mężem i na męczącą codzienność, ale też i na wielką miłość, gorące uczucia i przyspieszone bicie serca. Właśnie ta boleśnie znajoma nam wszystkim rzeczywistość, składająca się z czyjejś nieobecności, codziennej krzątaniny, monotonnej rutyny i rozczarowań, przeplatanych od czasu do czasu momentami spokoju i zadowolenia, tak świetnie uchwycona przez autorkę, jest moim zdaniem największą zaletą tej książki. „Trzy połówki jabłka” to powieść bardzo realistyczna, pełna fragmentów, które wielu z nas rozpozna jako migawki z własnego życia.
Polecam „Trzy połówki jabłka” tym, którzy czasem zastanawiają się, jak potoczyłoby się ich życie, gdyby w pewnym ważnym momencie podjęli inna decyzję, dla tych, którzy lubią myśleć o tym, „co by było gdyby” i tym, którzy szukają ciekawej książki, pełnej autentyzmu i prawdziwych emocji.

piątek, 9 marca 2012

Orange Prize 2012 - nominacje (część druga)

Oto druga część nominacji!
“The Translation of the Bones”, Francesca Kay  jej pierwsza powieść, „An Equal Stillness”, zdobyła w 2009 roku nagrodę w kategorii debiutów. Jej nowa książka porusza kwestie wiary, macierzyństwa i samotności, opowiadając historię młodej, prostej kobiety, która jest świadkiem cudu. 
“The Blue Book”, A.L. Kennedy – interesująca powieść, której akcja toczy się na pokładzie statku rejsowego, w środowisku magików i mediów. Jej narratorką jest Beth, podróżująca ze swoim chłopakiem Derekiem, która stopniowo odsłania przed czytelnikiem sekrety swojego związku. 
“The Song of Achilles”, Madeline Miller historia miłości Achillesa i Patroklosa, rozgrywająca się w czasach wojny trojańskiej, w starożytnej Grecji. 
“The Night Circus”, Erin Morgenstern powieść, któremu wydaniu w Wielkiej Brytanii towarzyszył spory rozgłos. Osadzona w dziewiętnastym wieku, pełna polotu i wyobraźni opowieść o niekonwencjonalnym cyrku i związku pomiędzy młodymi uczniami dwóch konkurujących między sobą magikom. 
 “Foreign Bodies”, Cynthia Ozick - hołd złożony Henry Jamesowi i jego powieści „Ambasadorzy”, poruszający problem obcości i rasy. Historia rozwiedzionej nauczycielki z Nowego Jorku, która wyjeżdża do Paryża w poszukiwaniu swojego bratanka.
“State of Wonder”, Ann Patchett – szósta powieść autorki, która w 2002 roku zdobyła nagrodę Orange za swoją powieść „Bel Canto”. Książka porusza kwestie zbiorowej odpowiedzialności za naszą planetę, posiadania dzieci w późnym wieku i opieki medycznej.
“There but for the”, Ali Smith – trzecia książka Smith nominowana do tej nagrody. Historia pewnego przyjęcia i pewnego gościa, który zamyka się w pokoju gospodarzy i odmawia wyjścia.
“The Pink Hotel”, Anna Stothard – młoda dziewczyna po pogrzebie swojej matki kradnie walizkę z jej pokoju i wyrusza w podróż po Stanach, poznając jej przeszłość.
“Tides of War”, Stella Tillyard – debiutancka powieść historyczna osadzona w czasach wojen napoleońskich i okresu Regencji, opowiadająca o losach młodego małżeństwa, Harriet i Jamesa.
“The Submission”, Amy Waldman – debiutancka powieść, która porusza trudny temat następstw wydarzeń 11 września i znaczeniu żałoby, sztuki i islamu.
I to już cała lista! Które książki podobają wam się najbardziej, które chcielibyście przeczytać? Mnie interesują przede wszystkim Stella Tillyard, Anna Stothard, Roopa Farooki, Ema Donoghue. Poza tym książki Karin Altenberg, Esi Edugyan i Leah Hager Cohen wyglądają interesująco! U Chihiro przeczytałam też bardzo entuzjastyczną recenzję „The Submission”, więc kto wie... Przede wszystkim, w tym roku mam nadzieję nie wpadać w szał zakupowy, tylko dlatego, że książki zostały nominowane, ale spróbować ograniczyć się do dwóch, trzech tytułów i PRZECZYTAĆ je, zamiast zostawiać je na nie wiadomo kiedy! Przyznam się, że wczoraj zajrzałam w czasie lunchu do księgarni Waterstones i chociaż przeglądałam półki w poszukiwaniu m=nominowanych książek, kupiłam tylko Emmę Donoghue... i jedną książkę Charlotte Link, pierwszą, jaką widziałam przetłumaczoną na angielski... Ale to już zupełnie inna historia...


Orange Prize 2012 - nominacje (część pierwsza)

Już trzeci raz prezentuję wam dwadzieścia książek nominowanych do mojej ulubionej nagrody literackiej. Na początek trochę statystyk i dat:
  • To już siedemnasta edycja tej nagrody.
  • Wśród autorek znalazły się w tym roku trzy Irlandki, osiem Brytyjek, siedem Amerykanek, jedna Szwedka i jedna Kanadyjka.
  • Tylko pięć książek to debiuty - ich autorki to Karin Altenberg, Erin Morgenstern, Madeline Miller, Stella Tillyard, Amy Waldman.
  • Wśród dwudziestki są trzy autorki, które były uprzednio do tej nagrody nominowane, trzy, które znalazły się w finale, jedna z nich wygrała w przeszłości w kategorii debiutów, a jedna z nich jest byłą zwyciężczynią.
  • Wśród nominowanych książek są zarówno powieści współczesne, jak i historyczne, które obejmują czasy od starożytnej Grecji, przez czasy Regencji, dziewiętnastowieczne Hebrydy, po Berlin w czasach drugiej wojny światowej.
  • Finałowa lista zostanie ogłoszona 17 kwietnia, a zwyciężczynię poznamy 30 maja.
A teraz szczegóły!
Island of Wings”, Karin Altenberg – w 1830 młody pastor i jego żona osiedlają się na odległej wysepce St Kilda, na Hybrydach; w tych surowych warunkach ich małżeństwo zostaje poddane prawdziwej próbie. Powieść o miłości i utracie, rozgrywająca się w dzikich krajobrazach nieprzystępnej wyspy.
On the Floor”, Aifric Campbell powieść rozgrywająca się w świecie wielkich finansów i korporacji, portret bohaterki, która przeżywa kryzys. Powieść napisana przez kobietę, która porzuciła pracę w korporacji, by zostać pisarką.
“The Grief of Others”, Leah Hager Cohen poruszająca powieść o rodzinie, która stara się pogodzić ze śmiercią dziecka, o sekretach z przeszłości, które mogą zrujnować ich przyszłość.
“The Sealed Letter”, Emma Donoghue – decyzją panelu sędziowskiego, Donoghue została w tym roku nominowana za powieść, która została wydana w Kanadzie w 2008 roku. Opowiada ona prawdziwą historię skandalicznego rozwodu z 1864 roku.
“Half Blood Blues”, Esi Edugyan – powieść, która była nominowana do ostatniej nagrody Bookera. Pisałam o niej króciutko tutaj. 
“The Forgotten Waltz”, Anne Enright – nowa powieść zwyciężczyni Man Bookera z 2007 roku. To osadzona w Dublinie powieść o miłości i zdradzie, więzach rodzinnych, opowiadana głosem uwodzicielki, Giny.
“The Flying Man”, Roopa Farooki – pierwsza powieść autorki, „Bitter Sweets”, była nominowana w 2007 do nagrody Orange dla debiutujących pisarek. W swojej piątej powieści Farooki snuje opowieść zainspirowaną historią jej ojca, hazardzisty, żyjącego ponad stan, porzucającego żony i dzieci.
“Lord of Misrule”, Jaimy Gordon – powieść osadzona w środowisku wyścigów konnych w Zachodniej Wirginii. Książka niespodziewanie zdobyła w US National Book Award, przynosząc jej autorce uznanie w Stanach.
“Painter of Silence”, Georgina Harding – portret Rumunii w czasie drugiej wojny światowej i po jej zakończeniu. Historia przyjaźni pomiędzy głuchoniemym mężczyzną a pielęgniarką, którzy komunikują się za pomocą rysunków i wspólnych wspomnień z dzieciństwa.
“Gillespie and I”, Jane Harris – opowieść o samotności i obsesyjnej miłości, opowiedziana z perspektywy starszej kobiety, żyjącej w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Historia o sztuce, miłości i tragedii w epoce wiktoriańskiej.
Zapraszam na część drugą!

czwartek, 8 marca 2012

Orange Prize 2012 - ogłoszono nominacje!


Śpieszę donieść, że przed chwilą ogłoszono nominacje do Orange Prize 2012 – czuwałam do północy, żeby się z wami tą informacją podzielić! Tegoroczna lista jest bardzo interesująca i większości znana mi tylko ze słyszenia. Kilka tytułów zupełnie nic mi nie mówi – przyznaję, że w tym roku wyjątkowo mało orientuję się w nowościach i zapowiedziach na rynku wydawniczym... Podaję zatem wszystkie nominowane tytuły, a na więcej przyjdzie pora jutro!
Island of Wings”, Karin Altenberg
“On the Floor”, Aifric Campbell
“The Grief of Others”, Leah Hager Cohen
“The Sealed Letter”, Emma Donoghue
“Half Blood Blues”, Esi Edugyan
“The Forgotten Waltz”, Anne Enright
“The Flying Man”, Roopa Farooki
“Lord of Misrule”, Jaimy Gordon
“Painter of Silence”, Georgina Harding
“Gillespie and I”, Jane Harris
“The Translation of the Bones”, Francesca Kay
“The Blue Book”, A.L. Kennedy
“The Night Circus”, Erin Morgenstern
“The Song of Achilles”, Madeline Miller
“Foreign Bodies”, Cynthia Ozick
“State of Wonder”, Ann Patchett
“There but for the”, Ali Smith
“The Pink Hotel”, Anna Stothard
“Tides of War”, Stella Tillyard
“The Submission”, Amy Waldman
Dobranoc!

środa, 7 marca 2012

Krótkie pytanie...

Trwa post, więc z tej okazji chciałam zapytać, co sądzicie o postanowieniu wielkopostnym niekupowania książek? Sama co prawda nie jestem religijna, ale pomyślałam sobie, że to dobry sprawdzian silnej woli... Ciekawi mnie, co na ten temat sądzicie!
PS. O północy ogłoszenie nominacji do Orange Prize 2012! Zgadnijcie, kto będzie czuwał...

poniedziałek, 5 marca 2012

O niebezpieczeństwach czytania książek (część 1)

Nie od dziś wiadomo, że książki to samo zło...
Po pierwsze psują nam zdrowie – zmuszają do gapienia się w małe czarne robaczki, psując nam wzrok, przez nie siedzimy do późnej nocy, zamiast oddawać się zdrowotnemu odpoczynkowi. Do tego dochodzą potencjalne obrażenia cielesne – kto z nas, będąc zaczytanym doszczętnie, nie wszedł kiedyś na słup na ulicy, nie obtłukł sobie biodra, kiedy autobus zahamował, a my akurat przewracaliśmy stronę w książce, przytrzymując się rury jednym palcem? A oparzenia wywołane zagapieniem się? Ile to razy zaczytani doszczętnie, garnek gotującej się zupy usiłowaliśmy chwycić gołą ręką?
Po drugie, książki psują nam relacje międzyludzkie – zamiast spotykać się towarzysko, wolimy przecież poczytać. Pół biedy, jeśli mamy w rodzinie osoby tolerancyjne, lub podobne do nas, wtedy po prostu wszelki kontakt ogranicza się po prostu do przyjaznego pomrukiwania z dwóch foteli, jeśli jednak rodzina nie rozumie i nie popiera naszego nałogu, sytuacja staje się coraz trudniejsza, dochodzi do napięć, kiedy to próbujemy czytać książki w ukryciu i zostajemy posądzeni o brak podstawowych zasad kultury, dochodzi do kłótni i wręcz rękoczynów, kiedy w obronie ukochanego egzemplarza powieści rzucamy się z pazurami na naszych najdroższych... Co więcej, niektórzy zupełnie nie potrafią zrozumieć naszej niechęci do jakichkolwiek prac domowych, które mogą nas oderwać do lektury. Od czasu do czasu tolerujemy tylko odkurzanie, bo odkurzacz można zwykle obsługiwać jedną ręką.
Po trzecie, książki są też szkodliwe dla naszych finansów. Nie tylko szefostwo zwykle nie toleruje naszych wymówek, których używamy, by usprawiedliwić czytanie pod stołem (pół biedy, kiedy to jakaś książka zawodowa, ale czytanie fantastyki naprawdę trudno jest wyjaśnić...), ale zupełnie nie rozumie, jakim cudem mogliśmy przegapić przystanek autobusowy, bo po prostu tak się zaczytaliśmy, że świat zewnętrzny przestał dla nas istnieć, przez co spóźniliśmy się do pracy. Dodatkowo usprawiedliwienie naszej nieobecności w pracy brakiem snu, spowodowanym lekturą wyjątkowo wciągającej pozycji, przyjmują bardzo niechętnie, lub wręcz z obrzydzeniem.
Po czwarte, kiedy już uda nam się wytrwać w pracy wystarczająco długo, by zarobić jakieś pieniądze, natychmiast po wypłacie beztrosko i z błyskiem obłędu w oku wydajemy wszystko na ukochane książki.
I cóż otrzymujemy od książek w zamian?!
Ktoś powie, że czytanie nie tylko nas rozwija i uwrażliwia, ale zapewnia nam też rozrywkę. A jednak! Książki potrafią zapełnić nam głowy stosem nikomu do życia niepotrzebnych wiadomości, nie pozostawiając miejsca na informacje pożyteczne, czy wręcz wymagane! W dodatku książki potrafią szkodliwie oddziaływać na naszą psychikę, sprawiając, że stajemy się nadwrażliwi, wzruszając nas do łez i powodując, że nie tylko od czasu do czasu wybuchamy płaczem, kiedy przypomnimy sobie co bardziej wzruszające fragmenty ostatniej lektury, denerwując innych uporczywym siąkaniem nosem i prośbami o czyste chusteczki do nosa, ale wzbudzamy ogólna sensację, wchodząc do szaf znajomych i wybuchając płaczem, kiedy okazuje się, że nie ma w nich nic więcej, niż ubrania... Jeśli natomiast chodzi o rozrywkę, to wszyscy wiedzą, że czytanie jest zajęciem samolubnym, mało użytecznym społecznie i bez większej wartości poznawczej. W dodatku wcale nas nie relaksuje, ani nie dostarcza nam radości – czytając książki nie tylko niejednokrotnie zalewamy się łzami, ale i co więcej podnosimy sobie ciśnienie, denerwując się przy czytaniu co lepszych thrillerów. A kiedy nieludzko przestraszeni próbujemy zasnąć po przeczytaniu jakiegoś horroru, książki nie tylko nas nie usypiają, ale wręcz nie dają nam zasnąć!
Tak więc, jeśli książki to samo zło, co sprawia, że są tak ważne w naszym życiu? Kiedy czytanie staje się nałogiem? „Nigdy!” - zakrzyknie gromko książkochłon i popędzi do swoich półek, by z czułością gładzić okładki książek, głosem Golluma szepcząc „my preciousssss!”. A książkowe zbieractwo? Kiedy przekracza ono ramy nieszkodliwego hobby i przeradza się w coś, co można właściwie nazwać obsesją? Ale o tym chyba już w następnym odcinku...

niedziela, 4 marca 2012

Pod zimną kopułą lodowego pałacu ("Pałac lodowy" - Tarjei Vesaas)


Dochodzę do wniosku, że jestem ak bezmyślny przeżuwacz – bardzo często pochłaniam książki niedokładnie, bez zastanowienia, bez przemyśleń i zbyt pospiesznie. Dlatego w zetknięciu z pewnymi książkami czuję się niepewnie, obco i wręcz z obawą podchodzę do ich czytania. Tak było i z „Pałacem lodowym” Tarjei Vesaasa. Króciutka książka autorstwa tego norweskiego pisarza spowodowała, że musiałam zwolnić tempo, zastanowić się i dopiero wtedy spróbować ubrać moje odczucia w słowa. Muszę tez przyznać, że gdyby nie Klub czytelniczy u Ani omawiający tę właśnie lekturę w zeszłym miesiącu, nigdy bym po nią nie sięgnęła.... Cóż, Ani zawdzięczam to, że od czasu do czasu sięgam po książki inne, nieco bardziej ambitne, czy mniej znane.
„Pałac lodowy” to bardzo poetycka, pełna subtelnych metafor i odniesień opowieść o śmierci, zimie i lodowym pałacu budowanym przez nieustępliwą wodę. Tę króciutką książkę można właściwie streścić w jednym zdaniu – to opowieść o dziewczynce, która zimą przeżywa śmierć swojej przyjaciółki. Opowieść bardzo pięknie napisana, z wysmakowanymi, minimalistycznymi zdaniami i opisami zimnej, zimowej norweskiej przyrody, które tworzą specyficzny, hipnotyzujący klimat.
A jednak.... Książka była interesująca, ale mnie nie porwała. Po pierwsze, nie jestem pewna, czy w ogóle zrozumiałam ”Pałac lodowy”... Ania zapytała, w jaki sposób rozumiemy tytuł tej książki. Jak już wspomniałam u niej na blogu, najpierw traktowałam tytuł dosłownie, dopiero potem zaczęłam się zastanawiać, czy po prostu nie przegapiłam w "Pałacu" wszystkich tych metaforycznych nawiązań i spostrzeżeń. Jeśli spojrzy się na tę książkę nieco inaczej, można ją traktować jako bardzo alegorycznie. Zasklepiający się pałac staje się metaforyczną trumną, i podobnie jak on, tak i Siss zastyga zimą w swojej żałobie, by wreszcie z nadejściem wiosny, uwolnić się od poczucia winy, depresji i poczucia straty. Tak jak w kulminacyjnym momencie książki pałac rozpada się od wewnątrz, tak i Siss przeżywa katharsis, otrząsając się ze swojej straty, owego zimowego snu. Dlatego właśnie przyroda odgrywa w tej książce tak ważna rolę, stając się niejako wyznacznikiem nastroju Siss, która wraz z nadejściem wiosny „budzi” się ponownie do życia.
To właśnie opisy pałacu, zimnych i śnieżnych krajobrazów, znienawidzone przez wielu w czasach szkolnych „opisy przyrody” , były najlepszymi, poruszającymi fragmentami tej książki. Nie każdy potrafi pisać o przyrodzie w przejmujący, wciągający sposób. Vesaas potrafi. Zdecydowanie natomiast nie podobały mi się dialogi. Przede wszystkim obie dziewczynki ( i właściwie wszystkie dzieci w tej książce) brzmią w tej książce tak strasznie dorośle, wypowiadają się nieco sztucznie. Jednak mój największy zarzut wobec tej książki to brak historii. Ja rozumiem, że nie to jest w niej najważniejsze, ale tego mi właśnie w niej najbardziej brakuje...
Jednym słowem – to chyba nie jest książka dla mnie. „Pałac lodowy” polecam za to wszystkim, którzy lubią książki skondensowane i pełne znaczeń. To powieść dla czytelników, którzy będą się zachwycać lodowatym klimatem przywołanym przez Vesaasa, subtelnymi opisami i skandynawskim minimalizmem.
Niestety, nie zdążyłam zabrać udziału w dyskusji na blogu Ani – bardzo interesującej dyskusji zresztą, do przeczytania której zachęcam gorąco – dodałam tylko swoje przemyślenia na koniec. Na pewno postaram się lepiej w tym miesiącu, kiedy omawiać będziemy „Świniobicie” Magdy Szabo. Zachęcam wszystkich do udziału, a Ani jeszcze raz dziękuję.
PS. Muszę powiedzieć, że angielska okładka książki bardzo mi się podoba.

Dzisiaj czytam... (29)

Siedzimy i na śniadanie jemy brioche z dżemem. Gra radio, w kubkach paruje gorąca herbata (kubek Ulubionego Anglika jest jeszcze większy niż mój...), a my z zaciekawieniem patrzymy w okna – będzie padać, czy nie będzie? W telewizji zapowiadano deszcze cały dzień, ale na razie nic nie pada, tylko zimno i szaro na dworze. Ja bardzo poproszę ten zapowiadany deszcz! Mam ochotę posiedzieć w domu i popatrzeć na krople spływające po szybach, a potem z westchnieniem przyjemności wrócić do czytania. Bezdeszczowa pogoda by wszystko skomplikowała, od razu chciałabym gdzieś wyjść, pojechać na rowerze, pójść na zakupy... A tak, siedzenie w domu znaczy, że mogę bez problemów poczytać, a potem czasu mi wystarczy na upieczenie owsianych ciastek, zrobienie sernika (przepisy pochodzą z przepięknie wydanej The Hummingbird Bakery Cake Days” - zajrzyjcie na podlinkowaną stronę na Amazonie, są tam zdjęcia stron i filmik! A dodatkowo - link do ich strony, bo The Humming Bird Bakery, czyli Piekarnia Kolibra, to nie tylko książki, ale i piekarnie/cukiernie, blog...). Po deserach czas na obiad, też wyjątkowo z książki – jutro zaczyna się British Pie Week, więc na obiad dziś zapiekanka z kurczakiem i papryką, czyli open chicken and pepper pie, z równie ciekawej i apetycznej książki wydanej przez znanych kucharzy na motorach – „The Hairy Bikers' Perfect Pies: The Ultimate Pie Bible from the Kings of Pies”! A na zachętę krótki filmik!

Smacznego!
PS. Jeśli ktoś się zastanawia, co będę dziś czytać, oprócz książek kucharskich rzecz jasna, to jestem w połowie „Trzech połówek jabłka” Antoniny Kozłowskiej. A co potem to się zobaczy - w tym tygodniu przyszło do mnie „Świniobicie” Szabo (Marcowy Klub u Ani), „Róże do pensjonarki” Muszyńskiej-Hoffmanowej (polecana przez Lirael) a także wygrana na facebooku debiutancka powieść Grace McCleen, „The Land of Decoration - intrygującą powieść o dziewczynce, która w swoim pokoju tworzy wyimaginowany świat i wkrótce dokonuje swojego pierwszego cudu. Książka skojarzyła mi się z powieściami Jonathana Carrolla, zapowiada się interesująco... A do tego są jeszcze persefonki, „Rebecca” i Kuncewiczowa.... Do wyboru do koloru!

piątek, 2 marca 2012

"Kukułka" - Antonina Kozłowska


Co czuje kukułka, składając jajo w cudzym gnieździe? Czy wierzy, że robi to, co najlepsze dla swojego przyszłego dziecka, czy później martwi się o nie?” Co myśli i czuje kobieta, która decyduje się na powierzenie innej, obcej osobie roli inkubatora, który urodzi jej upragnione dziecko?
Marta, bohaterka powieści Antoniny Kozłowskiej „Kukułka”, w pogoni za marzeniem o dziecku decyduje się na „wynajęcie brzucha” i przekonuje się, że jej decyzja nie tylko zmieni jej życie, ale i każe jej przewartościować swoje dotychczasowe poglądy na wiele spraw. Dla Iwony, samotnej matki dwojga dzieci, wynajętej, by urodzić dziecko Marty i Filipa, będzie to szansa na poprawę własnego losu, która również spowoduje, że kobieta odmiennie zacznie postrzegać otaczającą ja rzeczywistość.
Marta i Iwona reprezentują dwa odmienne światy, które choć egzystują tuż obok siebie, oddzielone właściwie jedną ulicą, tak naprawdę są od siebie odległe o lata świetlne. Marta i jej mąż mieszkają na pięknym, nowym osiedlu za płotem, z domofonem, ochroniarzem i drogimi samochodami. Świat Marty to świat klimatyzowanych korporacji, modnych ciuchów, obiadów gotowanych na szybko, mebli z Ikei i anonimowych twarzy zamiast sąsiadów Zaniedbana Iwona mieszka wraz z matką i dwójką dzieci w małym mieszkanku na starym blokowisku, pracuje na dwa etaty, gotuje obiady w domu i ledwo wiąże koniec z końcem. Każda z kobiet marzy o tym, co posiada ta druga.
„Kukułka” to bardzo dobra powieść obyczajowa – poruszająca i skłaniająca do przemyśleń. To opowieść o marzeniach, o tym, jak łatwo potrafią się one przerodzić w obsesję i o tym jak często nasze wyobrażenia o o szczęściu potrafią się różnić od tego, czego naprawdę w życiu chcemy. To powieść o wyborach, które często przypadają w udziale kobietom, o tym, czy można być jednocześnie matką i kobietą sukcesu i o tym, czy o rodzicielstwie decydują geny, czy też coś więcej? Autorka wcale nie narzuca nam odpowiedzi na te pytania, raczej pozwala nam zdecydować, czy jednoznaczna odpowiedź jest w ogóle możliwa. Zostawia uchylone furtki i pozwala nam wyobrazić sobie przyszłość.
Antonina Kozłowska świetnie pisze o tym, co wszyscy znamy – o naszej rzeczywistości, ludziach podobnych do nas, o problemach, które są udziałem wielu z nas. Uważnie obserwuje prawdziwe życie, szarą codzienność bez blasku i połysku, pogoń ludzi za pieniędzmi, za lepszym życiem gdzie indziej, za czymś innym, lepszym, pozostającym zazwyczaj poza naszym zasięgiem. Opisuje małe dramaty i triumfy, ploteczki z sąsiadkami, zakupy w sklepie, wielkomiejskie korporacje i podmiejskie osiedla. „Kukułka” jest pełna świetnych, celnych obserwacji – nie tylko związanych z macierzyństwem czy surogactwem, tematem trudnym i kontrowersyjnym, wywołującym wiele emocji, ale i obserwacji ludzkich charakterów. Nie ma tu złych i dobrych bohaterów, są raczej zwykli ludzie, zagubieni i pełni wad, ludzie zupełnie tacy sami, pomimo różnego kodu pocztowego.
Ktoś powie, że Kozłowska posługuje się schematami, że gra na uczuciach, ale ja myślę, że niewielu autorów potrafi to zrobić tak dobrze. Do tego spodobał mi się język powieści, proza nieco melancholijna i miejscami trochę smutna. To nie jest czytadło, które można przeczytać i szybko zapomnieć. Na tę powieść musiałam mieć odpowiedni nastrój, dlatego „Kukułka” musiała cierpliwie poczekać na swoją kolej...
Polecam „Kukułkę”  tym, którzy lubią czytać także prawdziwe powieści o naszych czasach, a nie tylko lekkie umilacze czasu. Polecam książkę Kozłowskiej jako odtrutkę na zbyt wiele lukru i spełnionych marzeń, jako książkę niewygodnie prawdziwą, ale bardzo poruszającą.
Ps. Autorce dziękuję za dedykację i przypominam, że jeśli ma ochotę zmienić styl i polać trochę lukru, to pomysł na powieść już jest...