sobota, 27 sierpnia 2011

Weźmij trzy silne dziewki kuchenne...czyli niemal jesienne perypetie kuchenne

Najlepsze przepisy to te przekazywane z pokolenia na pokolenie, z matki na córkę, z babci na wnuczkę... Domowe kotlety mielone, kopytka, pomidorowa z makaronem, epickie ciasto drożdżowe mojej babci... Najtrudniej jest jednak te przepisy przekazać na odległość, bo najczęściej wszystko jest w nich robione "na oko". Weź trochę mleka... niecałe kilo mąki... usłyszałam od mojej mamy, kiedy zadzwoniłam do niej z prośbą o przepis na ciasto drożdżowe. Już od dawna bowiem chodziło za mną ciasto drożdżowe ze śliwkami, najlepiej takie, jak robiła najpierw moja babcia, a potem moja mama - napełniające całą kuchnię zapachem ciasto, z którego wyjadałam kruszonkę, które najlepiej smakowało na ciepło, ledwo wyjęte z piekarnika.... W końcu zebrałam się na odwagę i postanowiłam zmierzyć się z ciastem, które do tej pory było dla mnie wyższą szkołą jazdy... Musze przyznać, że kiedy słuchałam enigmatycznych wskazówek mojej mamy (drożdże, trochę cukru, niecała kostka masła, mleko), instrukcji, które były bardzo zwięzłe (jakby co, to dodać mąki albo mleka), nie byłam zbyt pewna sukcesu... Muszę jednak się pochwalić, że kiedy zobaczyłam wyrośnięte ciasto, moje nadzieje wzrosły...
 
I voila, oto ciasto drożdżowe ze śliwkami i kruszonką - moje pierwsze, jeszcze nie doskonałe, ale wiem, że na pewno spróbuję je znowu zrobić...

Do tego okazało się, że ciasta wyszło mi tyle, że zużyłam je na eksperymentalne "bułeczki" z dżemem....
 
Teraz czuję się, jakbym zdobyła kuchenne ostrogi, jakbym była gotowa na każde wyzwanie. Nie wiem, kiedy się odważę, żeby znów zrobić drożdżowe ciasto, ale już się go nie boję... Kolejne wyzwanie - babka wielkanocna, najlepiej według przepisu staropolskiego, z tych co się zaczynają od "weź trzy silne dziewki kuchenne" albo "weź kopę jaj.".. Cóż, zobaczymy! A na razie czeka na mnie herbata, ciasto drożdżowe ze śliwkami i dobra książka. Oto najlepsze zakończenie udanego weekendu.

Dzisiaj czytam...(2)

Miałam jakiś taki pokręcony tydzień i nie dość, że miałam mało czasu na czytanie, to jeszcze nie mogłam się zdecydować, po którą książkę sięgnąć. W poniedziałek bardzo miłe popołudnie spędzone z Chihiro na spacerze po kilku antykwariatach zaowocowało małą kupką nowych książek. Wśród nich znalazła się "The Good Muslim", nowa powieść Tahmimy Anam. Dlatego czytanie zaczęłam od jej debiutu, "A Golden Age", kupionego dawno temu za grosze, cierpliwie czekającego na swoją kolej. Jest to historia Rehany i jej dwojga dorastających dzieci, rozgrywająca się na tle wojny o niepodległość Bangladeszu, opowieść o rewolucji, nadziei, bohaterstwie i trudnych wyborach.
A potem przyszła do mnie oczekiwana przesyłka i zaczęłam też czytać "Outside The Ordinary World" Dori Ostermiller, powieść obyczajową o kobiecie, która musi wybrać pomiędzy zwykłym, bezpiecznym życiem, a pociągającą pokusą romansu, opowieść o tym, jak wybory, których dokonują nasi rodzice, mogą też zdecydować o naszym życiu.
A co wy czytacie? Zapraszam do zwierzeń!

wtorek, 23 sierpnia 2011

"The Caliph's House. A Year in Casablanca" - Tahir Shah

Zanim zabiorę się za chwalenie książki, muszę ci, czytelniku, zadać bardzo ważne pytanie. Jeśli stałbyś się nowym właścicielem podupadłego i wymagającego remontu domu w Casablance, co mogłoby przysparzać ci najwięcej problemów? Stara, ledwo zipiąca kanalizacja, która zapcha się, gdy użyjesz więcej niż dziesięć centymetrów papieru toaletowego lub zbyt entuzjastycznie zaczniesz spuszczać wodę? Czy byłby to zdezelowany samochód, należący kiedyś do miejscowego rzeźnika, któremu służył do przewozu baraniego mięsa, do tej pory śmierdzący krwią i przyciągający muchy? Zgraje szczurów, komarów czy szarańczy nawiedzające twoją posiadłość? Czy może nieposłuszni strażnicy posiadłości, wiecznie stroniący od pracy, problemy ze znalezieniem pracowników? Nic bardziej mylnego. Najwięcej problemów przysparzałyby ci złośliwe dżinny zaludniające twoją siedzibę, szkodzące na każdym kroku, zżerające michy kuskusu i przyprawiające o trwogę zabobonnych mieszkańców domu. 

Z tymi komplikacjami musiał się zmierzyć Tahir Shah, kiedy wraz z rodziną przeprowadził się do Domu Kalifa, posiadłości w Casablance, leżącej w samym środku dzielnicy slumsów. „The Caliph's House. A Year in Casablanca” to historia pierwszego roku po przeprowadzce, który autor wraz z żoną i dwojgiem małych dzieci spędził w na niekończącym się remoncie, adaptowaniu do życia w odmiennej kulturze i próbach zrozumienia Maroka i jego mieszkańców. Trzeba przyznać, że był to niezwykły rok. 

Tahir Shah postanowił porzucić deszczowy i szary Londyn dla kolorowego, upalnego Maroka porwany wspomnieniami wakacji spędzanych tam jako dziecko. Już od samego początku przedsięwzięcie zapowiadało się... wybuchowo. Kiedy Shah podpisał odpowiednie papiery w biurze prawnika, na zewnątrz wybuchła bomba, zdetonowana przez zamachowca-samobójcę. Na Shaha i jego rodzinę czekały liczne wyzwania i przeszkody, zanim udało im się tchnąć nowe życie w Dom Kalifa, zdobyć nowych przyjaciół, dowiedzieć się więcej o przeszłości rodziny i o dziadku autora, który w Tangierze spędził ostatnie lata swego życia. 

Podziwiam spokój, opanowanie, a przede wszystkim chyba upór Shaha (mimo tego, że pisze, iż często ogarniało go zwątpienie czy wręcz rozpacz, kiedy rzeczy szły zupełnie nie po jego myśli) – moja mentalność chyba nie pasuje do marokańskich zachowań, nie potrafiłabym się zrelaksować i pogodzić z brakiem postępu w remontach, nieustającymi problemami – a to z zakupem drewna, a to z cłem, wynajmowanymi robotnikami, zdobyciem choinki... Na jego miejscu chyba by mnie szlag trafił.... Autor musi też mieć spore poczucie humoru, bo zabawne sytuacje, które opisuje w książce,  powodowały, że nieraz wybuchałam śmiechem. Wydaje mi się jednak, że autorowi już tak bardzo do śmiechu nie było... Ciekawe jest to, że Shah pochodzi z wybitnej rodziny angielskiej o afgańskich korzeniach (jego ojcem był Idries Shah, autor i nauczyciel sufizmu, a dziadkiem Sirdar Ikbar Ali Shah - pisarz, podróżnik i dyplomata), której rodowód sięga potomków proroka Mahometa. Nie jest on jednak praktykującym muzułmaninem (jak się zdążyłam zorientować w trakcie lektury książki), wychował się w zachodniej kulturze, więc zderzenie jego pragmatycznego podejścia z wierzeniami i zabobonami mieszkańców Maroka jest bardzo interesujące.
 
W książce podobało mi się właściwie wszystko – swobodny, plastyczny i dowcipny język, który porwał mnie od samego początku, opisywane historie i perypetie jakie przypadły w udziale autorowi, ekscentryczni bohaterowie, a przede wszystkim Casablanca. To barwne miasto, z niesamowicie interesującą historią i przeszłością, której ślady są widoczne na każdym kroku, robi na czytelniku wrażenie. Nie da się go oswoić, żeby tam zamieszkać, trzeba się w nie wtopić, niemalże zmienić swoją mentalność. Casablanka to miejsce pełne charakteru i sprzeczności. Z jednej strony niemal europejskie dzielnice i budowle w stylu Art Deco, które w czasach gdy Francuzi mieli tam swoje kolonie, przeżywały czasy świetności, starsza dzielnica (medina), z drugiej strony slumsy i naprędce zbudowane domy w najbiedniejszej części miasta. Bogactwo zderza się z biedą i zabobonem, religia z pragmatyzmem, tradycja z nowoczesnością, ludzka życzliwość z nieuczciwością.

Jedyne, czego mi zabrakło do pełni szczęścia w tej książce to kuchnia marokańska i opisy posiłków po przeczytaniu których ciekła by mi ślinka. Chociaż pojawiały się tu wzmianki na temat uczt i dań serwowanych na przykład z okazji zakończenia Ramadanu, wspominane były hektolitry czarnej, pobudzającej kawy, bohater spędzała bowiem sporo czasu w pobliskich kafejkach, to jednak brakowało mi czegoś więcej, tego zachłyśnięcia się zapachami i smakami potraw, jakie wspominam z czasów lektury „A Year in Provence”...

„The Caliph's House” trafił w moje ręce zupełnie niespodziewanie. Najpierw przeczytałam o nim na blogu Padmy, potem wpadł w moje ręce w klimatycznej księgarni Daunt Books – skuszona pięknym wydaniem z nastrojową okładką i porównaniem do „A Year in Provence” Petera Mayle'a nie oparłam się i wyszłam ze sklepu bogatsza o świetną (jak się to miało później okazać) lekturę... Jakże się cieszę, że zdecydowałam się przeczytać tak fantastycznie napisaną, zabawną i pełną uroku książkę. Dom Kalifa ma charakter, nie pozwala nikomu przejść obok siebie obojętnie i na długo zostaje w pamięci. Może to zasługa dżinów...? 

***
Tych, którzy by chcieli zobaczyć, jak wygląda w rzeczywistości Dom Kalifa, zapraszam na stronę autora, gdzie można podziwiać zdjęcia podobne do tego:
Mam też dla was dobrą wiadomość - „The Caliph's House” ukaże się niebawem po polsku. Już teraz wszystkich zachęcam do czytania!

niedziela, 21 sierpnia 2011

Caitlin Moran 'How To Be A Woman', czyli Ulubiony Anglik na gościnnych występach


I am a man, but I suppose you could also call me a feminist. And anyone who doesn't call for women to remain repressed and kitchen-bound is a feminist too.
I feel even more of a feminist having read Caitlin Moran's 'How To Be A Woman'.
It's part biography, part feminist manifesto sort-of-thing. And, most importantly to me, very very funny. Those of you living in the UK may be familiar with Moran's previous work – she got a job at the much missed Melody Maker while still a teenager, and presented a few dreadful TV shows on Channel 4 in the 90s. She occasionally writes for The Times and is married to that newspaper's music critic Peter Paphides.
But anyway, back to the book. As I'm sure you are all well aware, I don't read many books (much to Kasia's endless disappointment). And when I do read a book, it takes aaaaaaaaaages. This book, however, I finished in 4 days. I haven't done that since I used to practically eat the Target Doctor Who novelisations back when I was a kid.
If you are a woman, know a woman, or are related to or live with any women, you should read this book (that covers everyone, right?) - I loved it. Incredibly funny, really far far far too honest (her kids are really going to appreciate growing up knowing that a book containing details of their mum's first dalliances with onanism are available from The British Library), and a genuinely interesting read – the author's views on strip clubs (where she is mistaken for a russian prostitute), Lady Gaga (who she visited a german sex club with) and the fashion industry are both truthful and interesting.
And of course it being an autobiography you get plenty of life story too, and Caitlin Moran's is far from ordinary. Her childhood with five younger siblings and her job in a national music magazine aged 16 are not your typical British upbringing. And as with any life story, there are times of great emotion, and Caitlin writes about some truly moving moments in an honest and understandable manner.
In short, buy this book – because when you've read it you'll immediately want to lend it to someone for them to read.
Lots of love, Favourite Englishman.

sobota, 20 sierpnia 2011

Dzisiaj czytam....

Ponieważ jestem ciekawską babą, bardzo lubię sprawdzać, co czytają inni, zaglądam ludziom przez ramię, śledzę blogi, wiecznie poszukuję nowych, ciekawych książek, chciałabym zaprosić was do zabawy: pochwalcie się, jakie książki macie w tym momencie "na tapecie", co czytacie, lub właśnie skończyliście czytać? Podajcie autora, tytuł i jedno zdanie, które może zachęcić czytelnika do sięgnięcia po tę właśnie książkę. A może odezwą się też te osoby, które nigdy jeszcze nic nie skomentowały...?
Jeśli o mnie chodzi, to właśnie kończę "The Caliph's House. A Year in Casablanca" („Dom Kalifa”. Rok w Casablance”) Tahira Shaha - fantastyczną historię w stylu „Roku w Prowansji” Mayle'a, o perypetiach autora po przeprowadzce do tytułowego Domu Kalifa, pięknej, chociaż wymagającej gruntownego remontu posiadłości w Casablance.
Jeśli z jakiegoś powodu nie możecie (lub nie chcecie) zostawiać komentarzy tutaj, zapraszam na stronę blogową na Facebooku.
Życzę wszystkim miłej soboty, a ja wracam do Casablanki!

piątek, 19 sierpnia 2011

"Taboo" - Casey Hill


Po Skandynawii i Anglii nadszedł czas na Dublin i kolejną porcję zwłok! Mowa o „Taboo” („Tabu”) Casey Hill, czyli irlandzkim thrillerze w stylu amerykańskim. Jak dociekliwym czytelnikom wiadomo, Casey Hill to pseudonim literacki małżeństwa Melissy i Kevina Hillów. Melissa Hill jest znaną autorką babskich czytadeł, popularnych chick-lit, a ostatnio, wraz z mężem, postanowiła zająć się odkrywaniem ciemnych strony ludzkiej psychiki. „Taboo”, ich debiutancka książka, to dobry, trzymający w napięciu thriller, który czyta się jednym tchem.

Bohaterką jest Reilly Steel, śledcza sądowa, czyli pani od CSI, która pracuje w dublińskim laboratorium kryminalistyki i zajmuje się badaniem śladów znalezionych na miejscach przestępstw. Reilly jest Amerykanką i do Irlandii przyjeżdża, by pomóc unowocześnić tamtejsze laboratoria i techniki kryminalistyczne, a przy okazji uciec od bolesnej przeszłości i być bliżej ojca-alkoholika. Irlandia nie jest jednak tak sielankowa jak się jej to mogło wydawać. Ponura pogoda i szybki wzrost przestępczości też nie nastawiają pozytywnie do życia. Kiedy w pewnym mieszkaniu zostają odnalezione zwłoki młodego chłopaka i dziewczyny, wszystko wskazuje na to, że był to pakt samobójczy – jednak Reilly ma wątpliwości.... Czyżby w Dublinie działał okrutny seryjny morderca? Wkrótce odkryte zostają kolejne zwłoki, a wszystko wskazuje na to, że policja ma do czynienia z wynaturzonym psychopatą, który nie zawaha się łamać norm społecznych.

Miłośnicy thrillerów nie mogą narzekać – w książce trup ściele się gęsto i często, a do tego morderstwa są odpowiednio mrożące krew w żyłach. Tabu stanowi przewodni motyw książki, ale rozczaruje się ten, kto będzie oczekiwał szokujących detali i makabrycznych opisów. Kiedyś czytałam powieści Patricii Cornwell gdzie czytelnik był zazwyczaj bombardowany szczegółowymi opisami gnijących czy poćwiartowanych zwłok, a szczegóły dotyczące śledztwa nie omijały niesmacznych i koszmarnych elementów. „Taboo” to jednak książka, w której autorzy pozostawili wiele wyobraźni czytelnika. Mimo iż niektóre fragmenty mogłyby wydawać się przerażające, w tym thrillerze zostały jednak omówione delikatnie i taktownie. Może na tym polega różnica między amerykańskimi a europejskimi thrillerami? Muszę przyznać, że mnie to epatowanie przemocą i okrucieństwem u niektórych amerykańskich autorów zaczęło jakiś czas temu przeszkadzać, więc spodobało mi się subtelniejsze podejście w „Taboo”...

Spodobała mi się też główna bohaterka, Reilly Steel, kobieta po przejściach, posiadaczka instynktu i wyostrzonego powonienia, skupiona na pracy i osiągająca świetne rezultaty absolwentka akademii FBI w Quantico. Spodobał mi się też pomysł, żeby bohaterka pochodziła ze Stanów, chociaż nie jestem pewna, czy w rzeczywistości tak łatwo jest znaleźć pracę w laboratorium kryminalnym za granicą. Mam nadzieję, że postać będzie ewoluować w kolejnych książkach, które szykują nam autorzy. Mam tez nadzieję, że dowiemy się więcej o jej współpracownikach i autorzy zaserwują nam  nowe, ciekawe wątki poboczne. Być może zakończenie było nieco zbyt oczywiste, ale za to podobało mi się szybkie tempo akcji w tej książce. Zabrakło za to mocniejszych irlandzkich akcentów, na dobrą sprawę akcja powieści mogłaby się toczyć wszędzie. Książka sprawdziła się jednak znakomicie jako szybkie i wciągające czytadło kolejowo-wakacyjne. Jednym słowem, seria ma potencjał, a „Taboo” to dobry początek.

Jak już wspomniałam, „Taboo” to pierwsza książka tego duetu, ale ja już ostrzę sobie zęby na kolejny tom. W międzyczasie zastanowię się nad tym, czy warto przeczytać chociaż jedną z książek Melissy Hill...

czwartek, 18 sierpnia 2011

Książkochłon w podróży, czyli wstrząsające zwierzenia nałogowca...

Przyznaję się bez bicia, nie potrafię wyjść z domu bez książki. Co dopiero, jeśli muszę się gdzieś udać na dłużej...! Przed wyjazdem na wakacje wybór odpowiedniej lektury staje się sprawą pierwszorzędnej wagi, bo przecież każdy książkochłon musi mieć co czytać. Muszę jednak powiedzieć, że w tym tygodniu pobiłam wszelkie rekordy....

Zaczęło się od tego, że mieliśmy z Ulubionym Anglikiem pojechać w poniedziałek do pobliskiej miejscowości Arundel, zwiedzić tamtejszy zamek, przenocować i wrócić do domu we wtorek. Normalny człowiek zabrałby jedną książkę. Ulubiony Anglik tak zrobił. Zabrał „Farmer Buckley's Exploding Trousers”, czyli książkę o dziwnych i śmiesznych eksperymentach i odkryciach naukowych. Cóż, ja normalna nie jestem, zabrałam więc trzy („Kobieta bez twarzy” Fryczkowskiej, „Sister” Rosamund Lupton i „The Bastard of Istanbul” Shafak, czyli jedna nowa i dwie, które już od dawna chcę przeczytać). A nie, cztery, zapomniałam o „The Songwriter” Beatrice Colin, zaczęta powieść, której jakoś nie mogę skończyć, chociaż ciekawa. Właściwie miałam zapakować trzy, ale chyba zapomniałam, że już jedną do plecaka włożyłam... Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że właśnie skończyłam czytać P.D. James i na wyjazd musiałam zabrać coś nowego. A ja zawsze mam problem „co czytać”, więc postanowiłam spakować więcej książek, na wypadek, gdyby mi się jedna nie spodobała... Czysta logika... Muszę w tym miejscu napomknąć, że w Arundel jest jedna prywatna księgarnia i jeden antykwariat z książkami używanymi. (Postanowiłam jednak tę informację zignorować, na wypadek, gdyby się okazała nieprawdziwa.) Myślicie, że to wszystko? To dopiero początek....

W drodze na pociąg wstąpiliśmy na pocztę, żeby odebrać przesyłkę, która na mnie tak od jakiegoś czasu czekała – był to nowy, zamówiony niedawno magazyn o książkach „We Love This Book” i darmowa książka – David Mitchell „The Thousand Autumns of Jacob de Zoet”, nominowany w ubiegłym roku do nagrody Bookera, z autografem autora... Ale to jeszcze nic. Za to co stało się potem, winię w całości Ulubionego Anglika. Zaproponował on bowiem, żeby czekanie skrócić sobie wizytą w pobliskiej księgarni Waterstones... Oczywiście skwapliwie mu przytaknęłam, widząc w tym szansę na przyjemne spędzenie czasu, połączone z pożytecznym szukaniem pewnej książki, o której pisała niedawno Monika z Kroniki Błękitnej Biblioteczki. I wszystko byłoby się skończyło na niewinnym przeglądaniu półek, gdyby nie mój Ulubiony Anglik. Ni z tego ni z owego wziął do ręki „How To Be a Woman” Caitlin Moran (po części autobiografia, a po części humorystyczne spojrzenie na to, jak być współczesną kobietą) i oznajmił, że dużo dobrego o niej słyszał, że czytał felietony autorki i chciałby książkę przeczytać, więc może chciałabym ją mu kupić? No i ruszyła lawina. Natychmiast ruszyłam kurcgalopkiem ku stołom zastawionym „dobrem rozmaitem” i porwałam z niego nie tylko uprzednio wspomnianą jako rekomendowaną przez Monikę „Before I Go To Sleep” SJ Watson (trzymająca w napięciu opowieść o amnezji i wspomnieniach traconych każdego dnia), Taboo” Casey Hill (nowy thriller o pani śledczej sądowej z Kaliforni, która ma pomóc w przepchnięciu irlandzkiego laboratorium kryminalnego w XXI wiek i przy okazji pomoc w schwytaniu groźnego zabójcy) ale i zupełnie nieznaną mi książkę Eleanor Brown „The Weird Sisters”, bo zafascynował mnie opis na okładce (trzy siostry z problemami, ekscentryczna rodzina, której pasją są książki i do tego ten cytat: „Nie ma problemu, którego by nie rozwiązała karta biblioteczna”).... I tu oczywiście pojawił się problem, bo książki są w ofercie 3 za 2, a ja miałam już cztery... Na szczęście Ulubiony Anglik nieśmiało zaproponował zakup książki, która powinna obojgu nam się spodobać - „Robin Ince's Bad Book Club” Robina Ince'a, czyli historie o książkach niezamierzenie śmiesznych, zapomnianych i takich, któe nigdy nie powinny zostać napisane. Dalej już było jak z górki – szybciutko porwałam z półki moja ostatnia książkę, „The Lies We Told” Diane Chamberlain, bo pierwsze spotkanie z tą autorką bardzo pozytywnie mnie nastawiło do czytania dalszych jej książek, zwłaszcza, gdy poruszają one tak arcyciekawe tematy jak więzy między siostrami, dramatyczne sekrety z przeszłości i rozważania nad tym, jak daleko można się posunąć by chronić tych, których kochamy. 

Cóż. Zakup sześciu książek zanim jeszcze gdziekolwiek się wybraliśmy nastawił nawet mnie nieco filozoficznie do życia. Rezolutnie unikając patrzenia na siebie nawzajem zasiedliśmy wygodnie przy wolnym stoliku w pociągu i zgodnie zagłębiliśmy nosy w książkach. 

I mogłabym w ten sposób zakończyć relację z naszego pobytu w uroczym Arundel, gdyby nie fakt, że okazało się, że obie księgarnie były otwarte. Na szczęście ta pierwsza, prywatna okazała się malutkim sklepikiem, z którego wyniosłam tylko darmowy magazyn o książkach, a w antykwariacie, cnotliwie opuszczając oczy, co by nie patrzeć na cztery piętra ciasno zapakowanych półek, wyszperałam tylko „The Consequences of Love” Sulaimana Addonii, której to pozycji szukałam już od dłuższego czasu, bo czytałam i chciałam mieć, tak bardzo mi się spodobała, rezolutnie odwracając wzrok od innych pozycji kusząco mrugających na mnie ze wszystkich stron....

Po powrocie do domu i rozpakowaniu oczom naszym ukazał się więc taki oto widok:
Dlatego już się zastanawiam, co będzie, jak wyjedziemy gdzieś na dłużej...
Ps. Nieco więcej o Arundel później.
Ps2. W tekście nie zostały wspomniane dwa cieniutkie przewodniki po mieście i zamku, bo one się po prostu nie liczą!!!

środa, 17 sierpnia 2011

Pozorny spokój angielskiej wsi - "Cover Her Face" P.D.James

Tak jakoś mi się głupio wydawało, że P.D. James to mężczyzna. A w dodatku, że już nie żyje. Nic bardziej błędnego! Mam chyba jakieś braki w edukacji (i dedukcji) bo P.D. to inicjały Phyllis Dorothy James, obecnej baronowej Holland Park. Ooops. Moja ignorancja wyszła na jaw przy czytaniu „Cover Her Face”, książki, w której po raz pierwszy pojawia się postać detektywa Adama Dalgliesha, i która wydana w 1962 roku rozpoczęła długą karierę pisarki... 

„Cover Her Face” (polskie wydanie to „Zakryjcie jej twarz”) to dobry kryminał w starym style, a dokładniej kojarzący mi się z książkami mistrzyni gatunku, Agathy Christie. Senne, prowincjonalne miasteczko, właściwie wieś, podskórne napięcia i skrywane problemy mieszkańców tworzą atmosferyczny klimat tej powieści. Do tego galeria postaci, których w tym tradycyjnym zestawie zabraknąć nie mogło: doktor, pastor, stara panna zaangażowana w działalność dobroczynną, przedstawiciele podupadłej wyższej sfery – rodzina Maxie, w tym pani domu, ostoja tradycji i dobrego wychowania, jej dwoje dorosłych dzieci i oddana służąca. Ta tradycyjnie spokojna i nieco ospała atmosfera zostaje zakłócona przez Sally Jupp. Sally, matka nieślubnego dziecka i mieszkanka domu dla kobiet upadłych, zostaje zatrudniona przez Maxie'ch jako pokojówka. Początkowa potulność i skromność dziewczyny okazuje się wkrótce tylko pozorna. W dzień corocznego jarmarku pokojówka ogłasza swoje zaręczyny z synem pani Maxie, Stephenem, zebrani goście są zszokowani, a następnego dnia Sally zostaje znaleziona martwa. Do akcji wkracza detektyw Adam Dalgliesh, wezwany specjalnie z Londynu do pomocy w śledztwie.

„Cover Her Face” to porządny, rzetelny kryminał, który tradycyjnie skupia się na dochodzeniu, mającym na celu odkrycie sprawcy morderstwa. Przesłuchania podejrzanych, rozmowy policjantów między sobą, pojawiające się nowe poszlaki i dowody, śledztwo toczące się powoli, ale nieubłaganie, a na końcu rozwiązanie zagadki i wskazanie winnego – taki tradycyjny porządek to chyba mój ulubiony styl prowadzenia powieści kryminalnej. Nie ma w tej książce momentów grozy i napięcia, jest za to świetnie ukazane tło i galeria interesujących postaci. Wizerunek angielskiej wsi jest chyba jednym z najbardziej zakorzenionych i najczęściej wykorzystywanych elementów angielskiego kryminału. Chociaż akcja powieści toczy się jakiś czas po drugiej wojnie światowej, obraz spokojnej, sielskiej angielskiej prowincji jaki nam ukazuje autorka miejscami mógłby pasować też do czasów wcześniejszych.

Postać nadinspektora (w powieści nosi on tytuł detective chief inspector, a to tłumaczenie jego tytułu znalazłam w polskim opisie książki) Adama Dalgliesha nieco mnie zdziwiła. Przyzwyczaiłam się ostatnio do książek, w których postać głównego detektywa była czytelnikowi bardziej przybliżona – dowiadywaliśmy się więcej o jego życiu prywatnym, osobistych sprawach i problemach. Dalglish jest o wiele „delikatniej” zarysowany, nie tak dokładnie przedstawiony czytelnikowi i przez to może ciekawszy... Również akcja powieści koncentruje się przez to tylko na samej zbrodni, bez dodatkowych wątków. Z przyjemnością poczytam więcej książek P.D. James, żeby dowiedzieć się więcej o prywatnym życiu tego detektywa.

Po długim pobycie w przesączonej morderstwami Skandynawii miło jest wrócić „do siebie” i przeczytać książkę o starym, dobrym, angielskim morderstwie! Zwłaszcza, że pierwsze spotkanie z P.D. James bardzo mi się spodobało i nabrałam ochotę na poznanie jej innych książek. Czego i wam życzę. Sięgnijcie po serię baronowej James jeśli macie ochotę poczytać kryminały w dobrym stylu, gdzie wciąż jeszcze morderstwo dokonywane jest elegancko i ze smakiem.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Zapowiedzi wydawnicze - jesień 2011

Zapowiedzi na nadchodzące miesiące, czyli na co czeka książkochłon, co poleca, co ciekawego wyszperał (w kolejności przypadkowej):

"Całkiem inna historia", Hakan Nesser (wydawnictwo Czarna Owca)

Premiera: 24 sierpnia 2011

Może mamunia przywiezie..? Mam ochotę na więcej Barbarottiego!

 

"Ziarno prawdy", Zygmunt Miłoszewski (wydawnictwo WAB)

premiera: 5 października 2011

Nowy, długo oczekiwany kryminał z Teodorem Szackim!

 

"Ostatni sprawiedliwy", Irena Matuszkiewicz (wydawnictwo WAB)

premiera: 12 października 2011

Nowy kryminał autorki „Nie zabijać pająków”

 

"Londyn. Biografia", Peter Ackroyd (wydawnictwo Zysk)

premiera: wrzesień 2011

Wydana wreszcie książka-cegła, historia Londynu na przestrzeni wieków.

 

"Powiedz prawdę", Sophie Hannah (wydawnictwo G+J)

premiera: 21 września 2011

Nowy kryminał autorki „Twarzyczki”, pisałam o tej książce tu.

 

"Biała Kobieta na Zielonym Rowerze", Roffey Monique (wydawnictwo Nasza Księgarnia)

premiera: 14 września 2011

Nominowana do nagrody Orange, wciąż jeszcze na liście do czytania. Może ktoś będzie szybszy niż ja.

 

"Przebiśniegi", A.D. Miller (wydawnictwo Świat Książki)

premiera: 31 sierpnia 2011

Debiut, a już nominowany do tegorocznego Bookera.

 

"Dom Kalifa. Rok w Casablance", Shah Tahir (wydawnictwo Literackie)

premiera: 18 października 2011

Książka, o której wspomniała dawno temu Padma. U mnie też leży (zakupiona pod wpływem) i dojrzewa na razie...

Ja natomiast bardzo bym prosiła o wasze rekomendacje nowych książek polskich autorów i autorek. Chciałabym coś tam zakupić, ale nie za bardzo wiem co. Może mi polecicie zapowiedzi i nowe, niedawno wydane książki?

niedziela, 14 sierpnia 2011

Najlepsza niespodzianka dla książkochłona!


Dziś szybciutko, chciałam się z wami podzielić radością jaką mi sprawiła Znajoma Autorka! Otóż otrzymałam wczoraj przesyłkę a w niej nowiutką ślicznie wydaną książkę Elizabeth Gaskell "Północ i Południe"! Co ma do tego Znajoma Autorka, zapytacie? Otóż Znajoma Autorka jest tłumaczką tej książki!

Teraz to już MUSZĘ Gaskell przeczytać... Po polsku powinno być szybciej. Jak to dobrze, że ktoś już część roboty za mnie odwalił i przetłumaczył! Czeka też na mnie serial BBC na podstawie tej książki, dawno już rekomendowany przez Kasię.eire.

Mam tylko jeden problem, bo nie mogę wysłać maila z podziękowaniem, bo moja poczta mi te maile zwraca...! Dziwne, bo przecież tego adresu używałam wcześniej... Postanowiłam więc odezwać się na blogu, bo inaczej pęknę! 

Kasiu kochana, dziękuję ci strrrasznie za przemiłą przesyłkę!!! Ależ mi zrobiłaś miłą niespodziankę, i to jeszcze z dedykacją! Dziękuję!!!

Tymczasem nadszedł dla mnie tydzień wolnego, będę odpoczywać, zwiedzać Arundel Castle i czytać! Hura!

wtorek, 9 sierpnia 2011

Zamieszki w Londynie

Rzadko poruszam na moim blogu tematy inne niż książkowe. Ale o wczorajszych zamieszkach i rozruchach nie mogę nie wspomnieć. Z niedowierzaniem śledziłam w telewizorze coraz bardziej przerażające relacje o podpaleniach, pożarach i grabieżach w różnych częściach Londynu. Nikt nie przekona mnie, że te chuligańskie i przestępcze wybryki mają coś wspólnego z wielokulturowością, podziałami społecznymi czy sytuacją gospodarczą. To zgraje chuliganów, złodziei i zwykłych przestępców, którym wydaje się, że to, co się wczoraj działo to "dobra zabawa" i okazja, żeby się obłowić.

Podobne zdjęcia można znaleźć na wielu stronach internetowych i oglądaliśmy je z niedowierzaniem - wiele z tych dzielnic znamy, często odwiedzamy, mieszkają w nich nasi znajomi...

Na szczęście nie brakuje w Londynie ludzi, którym nie obcy jest duch wspólnoty i którzy chcą pokazać, że dobro ich lokalnych społeczności leży im na sercu. Spontanicznie zorganizowano akcje wielkiego sprzątania po wczorajszych zamieszkach, jako gest sprzeciwu wobec bezmyślnym, chuligańskim wybrykom.

Dziś wczesnym popołudniem zamknięto duże centrum handlowe i budynki urzędu miasta w Wandsworth. Zamknięto też moją bibliotekę. Wszędzie zamknięte sklepy, na ulicach, zwykle pełnych ludzi, cisza i spokój. Surrealistyczne sceny. Mam nadzieję, że dzisiejsza noc przebiegnie spokojnie. Przynajmniej w Londynie...

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

I cóż, znów do Szwecji... („Człowiek bez psa” - Hakan Nesser)


Na uroczyste obchody sześćdziesiątych piątych urodzin seniora rodu Hermanssonów, Karla-Erika, i czterdziestych urodzin jego najstarszej córki, Ebby, zjeżdża się cała rodzina. Niestety, ku niezadowoleniu głównego jubilata, na dzień przed uroczystościami znika jego syn – Robert, czarna owca rodziny, niedawny uczestnik kontrowersyjnego reality show, nieudacznik życiowy i prawdopodobny powód, dla którego Karl-Erik i jego zahukana żona Rosemarie planują przeprowadzkę za granicę. O ile jednak jego zniknięcie można jakoś wytłumaczyć – wstydem, depresją, niechęcią wobec rodziny, o tyle późniejsze zniknięcie jego siostrzeńca, Henrika, syna Ebby, to sprawa jeszcze dziwniejsza. Będzie się z nią musiał zmierzyć niechętnie wezwany przez rodzinę inspektor Barbarotti.
Człowiek bez psa” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Hakana Nessera, muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Psychologiczno-obyczajowy kryminał, tak chyba można nazwać książkę Nessera. Powieść mroczna, duszna i pełna sekretów, które odkrywane powoli przed czytelnikiem pozostawiają po sobie uczucie dyskomfortu i niepokoju. Śledztwo toczy się powoli i chociaż można domyśleć się, do czego zmierza autor, ważniejsze od zagadki kryminalnej jest moim zdaniem świetne obyczajowe tło i ciekawie zarysowane postacie.
Po pierwsze inspektor Gunnar Barbarotti, szwedzki policjant o włoskich korzeniach i pogodnym usposobieniu. Barbarotti jest rozwodnikiem, mieszka z nastoletnią córką i poszukuje dowodów na istnienie Boga systemem punktowym. (Jego modlitwy są  najdowcipniejszymi fragmentami powieści!) „Człowiek bez psa” to jednak przede wszystkim powieść o relacjach międzyludzkich, sekretach i toksycznych relacjach pomiędzy rodzicami, dziećmi, rodzeństwem... Hermanssonowie to rodzina pozorów. Na pozór szczęśliwa i kochająca. Na pozór zwyczajna. W rzeczywistości tajemnice, które ukrywają ich członkowie mogą okazać się niebezpieczne. Świetnie zarysowane postacie, interesujące relacje pomiędzy nimi – nikt w tej powieści nie jest tak naprawdę szczęśliwy, pomiędzy bliskimi panuje emocjonalny chłód i dystans, albo niezdrowa zależność. Nawet najmłodszy członek rodziny, syn Kristiny i Jakoba nie jest zwykłym, zdrowym i wolnym od trosk dzieckiem. Zniknięcie Roberta i Henrika pozostawia w rodzinie Hermanssonów wyrwę, stopniowo kruszeją fundamenty, na których zbudowane było pozorne szczęście i harmonia. Nic nie będzie takie, jak przedtem.
Człowiek bez psa” to świetna, wciągająca książka. Nie zachwycą się nią ci, którzy szukają szybkiego tempa akcji, karkołomnych pościgów za przestępcą czy śladów odnajdywanych za pomocą najnowszych metod czy technicznych gadżetów. Spodoba się tym, którzy cenią sobie wspaniale skonstruowane obyczajowe tło, skomplikowane postacie bohaterów, w tym policjanta, któremu niewyjaśnione sprawy nie dają spokoju.
Hakan Nesser to autor dwóch znanych cyklów kryminałów – oprócz powieści o Barbarottim napisał też cykl kryminałów z komisarzem Van Veeterenem w roli głównej. Podobno cykl jest również dobry, a że mam kilka książek w domu, w tempie ekspresowym przesuwają się więc one w górę na liście pozycji oczekujących na przeczytanie. A po przeczytaniu „Człowieka bez psa” spodziewam się po autorze sporo – mam nadzieję mnie nie zawiedzie.

środa, 3 sierpnia 2011

"The Midwife's Confession" - Diane Chamberlain

Jak wiele wiemy o bliskich nam osobach? Czy tak na prawdę możemy poznać drugiego człowieka do końca? A jeśli okaże się, że skrywane sekrety mogą zniszczyć czyjeś ustabilizowane i uporządkowane życie? Czy zmieni to nasze uczucia w stosunku do tej osoby? „The Midwife's Confession” Diane Chamberlain to książka-szkatułka. Wraz z każdym przeczytanym rozdziałem przybywa nam pytań, co rusz otwierają się nowe drzwi, przez które czytelnik zagląda z niepokojem, z obawą, ale nie może ich zamknąć, przejść obok nich obojętnie. 

Kiedy Noelle niespodziewanie popełnia samobójstwo, jej przyjaciółki Tara i Emerson są w szoku – Noelle była częścią ich życia od czasów college'u, znały ją jako inspirującą i pełną zaangażowania kobietę, świetną położną, wierną przyjaciółkę. Sprzątając jej dom, Tara i Emerson znajdują w rzeczach Noelle list, który nigdy nie został wysłany. Ten list odkrywa tajemnicę, która nie tylko ukaże im przyjaciółkę w zupełnie innym świetle, ale także może zmienić czyjeś życie na zawsze. 

The Midwife's Confession” to książka po pierwsze ciekawa, po drugie nie głupia, po trzecie wciągająca, po czwarte zaskakująca, po piąte dobrze napisana. Przede wszystkim intrygująca fabuła przyciąga uwagę czytelnika od pierwszych stron. Autorka dawkuje napięcie stopniowo, podrzucając kolejne elementy układanki, dodając brakujące ogniwa, wprowadzając nowe postacie, komplikując fabułę i zmieniając zupełnie relacje między bohaterami. „The Midwife's Confession” to pełna niespodzianek i tajemnic opowieść o przyjaźni, relacjach między matkami i córkami, o sekretach, które potrafimy skrywać przez całe życie. Inne problemy, których dotyka autorka w tej książce są jeszcze bardziej skomplikowane – nie chcę zbyt wiele zdradzać, ale wspomnę tylko, że wybory przed jakimi stają bohaterowie książki nie należą do najłatwiejszych. (Tych, którzy książkę czytali i chcieliby podyskutować głębiej, zapraszam do komentarzy...) 

Nie wiem, czy porównanie (na okładce) z książkami Jodi Picoult jest w przypadku Diane Chamberlain słuszne... Łączy je chyba tylko to, że obie podejmują tematy kontrowersyjne, dające do myślenia, w których wybory dokonywane przez bohaterów nigdy nie są proste i czarno-białe. Także i sposób przedstawienia powieści jest nieco podobny, bo Chamberlain też opowiada powieść z punktu widzenia różnych postaci, prezentując odmienne punkty widzenia i nie pozwalając czytelnikowi na faworyzowanie. Ale o ile Picoult koncentruje się na prawnej otoczce i (nie zawaham się powiedzieć) rozgłosie, jaki powodują opisywane przez nią dramaty, Chamberlain jest subtelniejsza. Jednym słowem – polecam wszystkim, którzy uwielbiają książki o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, ciekawe obyczajowe powieści, które czyta się z zapartym tchem.

Książkę połknęłam niemalże za jednym zamachem i mam ochotę na więcej. Na szczęście w wielkiej Brytanii ukazało się już siedem książek Chamberlain, a kolejna powinna zostać wydana we wrześniu. Po polsku ukazała się chyba tylko jedna książka tej autorki, „Prawo matki” („Before the Storm”) - mam nadzieję, że przetłumaczą ich więcej, bo jeśli wszystkie jej książki są tak ciekawe, to warto byłoby, żeby je mogła poznać szersza publiczność. W tym moja mama. :)

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Skandynawia pełna przestępców... ("The Gallows Bird" - Camilla Lackberg)

Nigdy nie byłam w Szwecji, ale jak już tam kiedyś pojadę, będę oczekiwać trupów na każdym progu. Gdziekolwiek spojrzeć, trup ściele się w Szwecji gęsto, nie ma spokoju ani na wsi, ani w miastach, ani na małych odludnych wysepkach... Człowiek powoli zaczyna się gubić w tym nadmiarze. Być może powinnam dawkować sobie szwedzkie kryminały, ale cóż zrobić, akurat trafiły mi się dwa pod rząd. I to dwa napisane przez kobiety. 

Jak już wspomniałam ostatnio, najnowsza książka Mari Jungstedt, „The Dead of Summer” niezbyt mi przypadła do gustu, dlatego cieszę się, że potem miałam już więcej szczęścia i książka Camilli Lackberg „The Gallows Bird” (polskie tłumaczenie „Ofiara losu”) spodobała mi się bardziej. Tak to już mam, że lubię serie. Wiadomo więc, że Lackberg nie przepuszczę, zwłaszcza, że jej ostatnia książka, „Stonecutter” („Kamieniarz”), bardzo mi się spodobała. „The Gallows bird” to powieść może nie tak dobra jak „Stonecutter”, ale mimo wszystko ciekawa i wciągająca. 

Niedaleko szwedzkiej miejscowości Tanumshede, gdzie pracuje zdolny policjant Patrik Hedstrom, martwa kobieta zostaje znaleziona w samochodzie. Patrik ma jednak wątpliwości - czy był to zwykły wypadek samochodowy, czy kobieta została zamordowana? Ponadto w Tanumshede kręcony jest popularny reality show, a nastroje pośród uczestników są już od początku podminowane. Wkrótce dochodzi do tragedii – po nocnej imprezie suto zaprawianej alkoholem w śmietniku odkryte zostają zwłoki. Patrik na pewno będzie miał co robić przez najbliższe tygodnie – nie tylko musi wyjaśnić sprawę obu morderstw, współpracując z nową policjantką, Hanną, ale też przygotować się do własnego ślubu z Ericą.

Patrik i Erica to para, którą zdążyłam polubić, śledząc ich historię od początku ich znajomości, poprzez narodziny ich córki, aż do ślubu – ta obyczajowa część jest zgrabnie wpleciona w główny wątek książki, a bohaterowie są bardzo sympatyczni. Tak, może pewne sprawy są przedstawione w nieco naciągany sposób (na przykład wątek Anny, siostry Eriki – zbyt wiele tu dla mnie było przypadków i chodzenia na skróty), ale lubię poznawać prywatne życie policjantów/detektywów kryminałów, które czytam. A Patrik jest jednym z tych niewielu szczęśliwców, którzy mają nie tylko normalne życie, ale jeszcze dzielą je z ukochaną osobą. Może więc skoncentrować się na skomplikowanym dochodzeniu, które nieoczekiwanie rozrośnie się w znacznie większych rozmiarów. Oczywiste z pozoru rozwiązania przestaną być takie oczywiste, a dochodzenie okaże się znacznie trudniejsze niż Patrik przypuszczał.

The Gallows Bird” to kryminał wciągający i trzymający w napięciu. Nawet kilka oczywistych skojarzeń w trakcie lektury nie zniechęciło mnie do dalszego czytania. Tam gdzie śledztwo toczyło się wolno, autorka pozwalała czytelnikowi zapoznać się z osobistymi problemami bohaterów powieści, rozterkami postaci, zwykłymi ludzkimi sprawami, które pomagały w budowaniu atmosfery powieści. Poza tym spodobały mi się końcowe strony książki, bardzo zgrabnie budujące zawiązanie intrygi, która będzie podstawą kolejnej książki Lackberg, „The Hidden Child” („Niemiecki bękart”) Tak, nie było to wybitne i wstrząsająco przejmujące dzieło, ale była to porządnie napisana książka, która w sam raz nadaje się do czytania w wolny dzień. Czego i wam życzę. Wolnego dnia, znaczy się. A sama na wolne muszę jeszcze trochę poczekać. Powinnam też odstawić na jakiś czas kryminały, bo chyba osiągnęłam przesyt. Ale co zrobić, kiedy akurat tyle ich mam nowych i niecierpliwie oczekiwanych? I tyle szwedzkich...?!