poniedziałek, 28 lutego 2011

Wszystkie stworzenia duże i małe...

Pozostaję w krainie reminiscencji i powtórek. Na półce znalazłam trzy pierwsze części cyklu „Wszystkie stworzenia duże i małe” Jamesa Herriota i powoli dawkuję sobie „Jeśli tylko potrafiłyby mówić”, „To nie powinno się zdarzyć” i „Nie budźcie zmęczonego weterynarza” jako lekarstwa wspomagające w walce z obrzydliwym choróbskiem które się do mnie przyplątało. Darrowby, piękne doliny i wzgórza, fantastyczny James Herriot, uczynni i życzliwi mieszkańcy Yorkshire i plejada zwierząt (na czele z Tricky Woo), to lekarstwo na wszelkie dolegliwości, w tym bóle gardła, obrzydliwą pogodę, brak pieniędzy i zimowe zmęczenie materiału.
James Herriot to – jak się dowiedziałam niedawno – pseudonim literacki autora. Tak naprawdę nazywał się on James Alfred Wight. Był weterynarzem, który w latach 40 osiadł w Thrisk w hrabstwie Yorkshire (w książce to fikcyjna miejscowość Darrowby) i tam do końca życia (zmarł w 1995 roku) mieszkał i pracował. Tu zaczął też pisać swoje powieści, znane pod wspólnym tytułem „Wszystkie stworzenia duże i małe”, oparte częściowo na swoich wspomnieniach, które przyniosły mu pieniądze i sławę. Muszę przyznać, że nie czytałam (jeszcze!) całego cyklu, który liczy sobie chyba osiem części, ale już wiem, że muszę to zaniedbanie jak najszybciej nadrobić. Na pewno obejrzę też serial BBC  powstały na podstawie jego książek.
Herriot w swoich książkach opisuje to, co sam zna najlepiej – życie weterynarza w małym miasteczku, który leczy głównie zwierzęta na pobliskich farmach. Opowieści Herriota można nazwać książkami o zwierzętach, bo to one stają się głównymi bohaterami jego potyczek z zawodem. Weterynarzem jest być trudno, zwłaszcza, jeśli pacjenci nie chcą współpracować i zamiast stać spokojnie potrafią człowieka kopnąć, uciec mu, nadziać na rogi, nasikać na niego, albo mu niechcący nadepnąć na nogę... Herriotowi zdarzają się często zabawne sytuacje, bo jak to mówi jego szef i przyjaciel, Siegfried Farnon, „bardzo cieniutka granica dzieli naprawdę dobrego weterynarza od piramidalnego głupca”. Akcja tych opowieści toczy się w latach trzydziestych ubiegłego wieku, w czasach, gdy wiele powszechnie używanych dziś lekarstw, narzędzi i różnych udogodnień było jeszcze nieznanych. Leczenie zwierząt w tych warunkach miało w sobie coś z loterii lub magii, a bywało i tak, że proste dziś do wyleczenia choroby potrafiły zakończyć się śmiercią zwierzęcia.
Oprócz plejady przesympatycznych lub złośliwych zwierząt poznajemy też ich właścicieli. Cóż za charaktery możemy spotkać w książkach Herriota! Jest więc Siegfried Farnon, kłótliwy i irytujący czasem pracodawca, świetny weterynarz o wybuchowym temperamencie. Jest jego brat, Tristan, wieczny student, uciekający przed odpowiedzialnością, nie stroniący od pięknych dziewczyn, dobrego trunku i kłopotów. Jest i pani Pumphrey, właścicielka pekińczyka Tricky Woo, który pała miłością do swojego wujka Herriota i przesyła mu świąteczne koszyki w podarunku za uleczenie jego bolipupki czy zwariulkania... Są i farmerzy, właściciele chorych i zdrowych zwierząt, często patrzący na młodego weterynarza z pobłażliwością, niedowierzaniem lub podziwem. Jest i Mallock, właściciel miejscowej rzeźni sanitarnej, który stawia własne diagnozy oparte często mocno zalatujące średniowieczem i zabobonem, i według którego występują tylko cztery choroby bydła: „zablokowanie płuc, czarna zgnilizna (u owiec), wrzody żołądkowe i kamienie golfowe”...
Herriot opisuje zmagania z zawodem w zabawny i żartobliwy sposób, niejednokrotnie naśmiewając się z popełnianych przez siebie błędów, często patrząc na swoje dokonania z perspektywy czasu i kręcąc głową nad własnymi poczynaniami. Opisuje bowiem czasy, kiedy w rolnictwie następowały głębokie zmiany, kiedy konie i inne zwierzęta rolne stawały się przeżytkami, a przełom w leczeniu w postaci penicyliny był tuż za progiem.
Poza tym, urzekła mnie w książkach Herriota jego pasja – on po prostu uwielbiał swoją pracę, weterynaria była jego powołaniem, przynosiła mu wielką satysfakcję, mimo iż potrafiła być czasem uciążliwa i niewdzięczna. Zdarzały się jednak i chwile piękne, wzruszające, i to one właśnie potrafiły wynagrodzić mu codzienny trud, wstawanie w środku nocy i odbieranie cieląt w zimnej szopie.
Herriot pisze też o pięknie Yorkshire, o miejscu, w którym mieszka i pracuje, i choć nadał mu fikcyjną nazwę, to jestem pewna, że krajobrazy, które opisuje, są jak najbardziej prawdziwe. Wiem, że Yorkshire Dales teraz pewnie nie wygląda tak, jak za życia Herriota, ale czytając jego opisy dolin, niedostępnych prawie wyżynnych wzniesień, pięknych widoków, jakie napotykał na każdym kroku, bardzo chcę się tam wybrać...
Przeczytajcie „Wszystkie stworzenia duże i małe” jeśli macie ochotę na jakiś czas zapomnieć o szaleńczym tempie życia i znaleźć się w pięknym hrabstwie Yorkshire, gdzie czas płynie wolno, odmierzany porami roku, a ludzie są życzliwi i gościnni. Przeczytajcie książki Jamesa Herriota jeśli chcecie wraz z autorem zatrzymać się na chwilę gdzieś na drodze, podziwiając wraz z nim wysokie, porośnięte trawą wzgórza, przecinane dolinami, w których wiją się srebrzyste w promieniach słońca rzeki i gdzie rozsiadają się domy rolników. Wsłuchajcie się w śpiew ptaków, szum strumyków, odetchnijcie głęboko świeżym powietrzem... i czytajcie dalej.

1 komentarz:

  1. Gość: Eireann, 87-205-210-147.adsl.inetia.pl
    2011/02/28 20:08:28
    Bolipupka mnie zachwyciła :-). Świetna recenzja!
    agnes_plus
    2011/03/01 11:29:27
    Herriota czytałam tylko "Kocie opowieści", ale już zdążył mnie ująć ciepłem i szczerością.
    Gość: bookworm, public90664.xdsl.centertel.pl
    2011/03/02 20:50:27
    Na półce mam wielki tom Herriota i czasem z oporem przeglądam. Może jednak, może jednak, może jednak się skuszę i przeczytam...
    dabarai
    2011/03/02 20:54:47
    Eireann, uwielbiam panią Pumphrey, potem kupiła sobie i świnkę...

    Agnes - :)

    Bookworm - wydaje mi się, że warto dać mu szansę... :)

    OdpowiedzUsuń