piątek, 31 grudnia 2010

Różne różności na koniec roku

Dziś będzie krótko, w punktach i na temat, bo to już ostatni dzień roku, trzeba się spieszyć z przygotowaniami do sylwestrowej imprezy!
1. Ukazał się nowy niedawno numer Archipelagu. Numer jest przyjemnie gruby a i motyw przewodni bardzo ciekawy - Archipelag tym razem jest cały o Miastach. Serdecznie polecam wszystkim!
2. Rozpoczęło się nowe wyzwanie literackie, w którym postanowiłam wziąć udział - Od zmierzchu do świtu. Celem jest przeczytanie dowolnej liczby książek, które są związane z nocą. Szczegóły znajdziecie na blogu poświęconemu temu wyzwaniu.
3. Podsumowanie czytelnicze roku - robicie? Ciężko mi się zdecydować, która z książek podobała mi się najbardziej. Napiszę więc o tych, które zapadły mi w pamięć.
W tym roku przeczytałam 122 książki i jestem bardzo zadowolona z tego, że równo połowa z nich to książki w języku polskim. Na początku tego roku zdałam sobie nagle sprawę, że brakowało mi czytania w moim ojczystym języku, a kiedy zaczęłam czytać blogi o książkach, w tym te polskie, nieoczekiwanie odkryłam wielu nowych, ciekawych autorów polskich, o których nigdy nie słyszałam! Jakże ekscytujące było to odkrycie! Pomyśleć tylko, że mogłabym nigdy nie przeczytać Cukierni pod Amorem Gutowskiej-Adamczyk, Lali Dehnela albo książek Ewy Stec czy Dagmary Półtorak! A teraz? Lawina ruszyła. Okazuje się, że polskie książki są takie same jak te anglojęzyczne – raz dobre, raz kiepskie, ale zawsze warte wyrobienia sobie własnej opinii na ich temat. Jedna z najciekawszych książek poznanych w tym roku to Lala Jacka Dehnela, książka napisana przepięknym językiem, oryginalna, wciągająca i wzruszająca. Tak się cieszę, że miałam okazję ją przeczytać! Musze też wspomnieć o W ogrodzie pamięci Joanny Olczak-Ronikier – zasłużona zdobywczyni nagrody Nike, wstrząsająca miejscami opowieść o historii rodziny autorki, fascynująca podróż historyczna i obyczajowa w czasie. Książka, przez którą zarwałam noc. Polecam obie gorąco.
Oprócz tego przeczytałam mnóstwo ciekawych książek autorów anglojęzycznych. Dwie z nich zasługują na wyróżnienie: The Help Kathryn Stockett i Room Emmy Donoghue. Bardzo różne książki, które do tej pory wspominam, bo zrobiły na mnie niezapomniane wrażenie.
Nie będę robić żadnych noworocznych postanowień, bo z doświadczenia wiem, że mi nie wychodzą. Może tylko postaram się kupować trochę mniej książek, a raczej będę się starać nie kupować książek pod wpływem impulsu, ale próbować przemyśleć każdy zakup. No dobrze, większość zakupów. Czytać książki, które mam już w domu... Ech...
Wszystkim odwiedzającym mojego bloga życzę wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.

czwartek, 30 grudnia 2010

Świąteczne czytanie

W okresie świątecznym na czytanie niewiele mamy czasu – najpierw porządki, przedświąteczne przygotowania, gotowanie, pieczenie, pichcenie i siedzenie w w kuchni, a potem to już Wigilia, święta, które zwykle spędza się w rodzinnym gronie, może na rozmowach, odwiedzinach, wspólnym spędzaniu czasu, które do czytania nie zachęca.
Nie wiem jak wy, ale mnie udało się wcisnąć w okresie świątecznym trzy książki: przeczytałam wreszcie Dom sióstr Charlotte Link (recenzja osobno, wkrótce), a dodatkowo przeczytałam dwie cienkie książeczki – Shepherds Abiding (Przybieżeli pasterze) Jan Karon i Hercule Poirot's Christmas (Morderstwo w Boże Narodzenie) Agathy Christie. (Tę drugą to głównie na lotniskach, podczas sześciogodzinnego opóźnienia w mojej podróży z Berlina do Londynu...) Obie książeczki wpisały się znakomicie w świąteczny nastrój, zarówno tematyką jak i treścią, będąc przyjemnymi lekturami, w sam raz na czytanie przy kominku bądź koło choinki, niezbyt wymagającymi, a mile uprzyjemniającymi czas.
Jan Karon, autorka serii książek o Mitford i pastorze Timothym Kavanagh, należy do tych autorów, których zawsze polecam jako odtrutkę na szarą i depresyjną rzeczywistość. Jej książki są opowieściami na wskroś optymistycznymi, pełnymi dobra i ciepła. Może to brzmi dla niektórych zbyt cukierkowato, a może nawet pachnie kiczem, ale ja myślę, że czasem po prostu potrzeba nam takich książek, nadchodzi w naszym życiu bowiem taki czas, że potrzebujemy ukojenia i zapewnienia, że ludzka życzliwość i dobro wciąż jeszcze istnieją. A poza tym, myślę, że Jan Karon potrafi pisać ciepłe historie, a jej bohaterowie, chociaż można by ich było nazwać naiwnymi i staroświeckimi, bardzo do mnie przemawiają. Timothy Kavanagh, główny bohater serii, to emerytowany obecnie pastor, mieszkaniec miasteczka Mitford, głęboko zaangażowany w życie jego społeczności. Shepherds Abiding to ósma książka z serii. Właściwie można by ją nazwać krótką nowelą, bo nie tylko jest objętościowo krótka, ale koncentruje się na krótkim okresie czasu – od października do świąt Bożego Narodzenia. Ojciec Tim znajduje starą szopkę bożonarodzeniową i postanawia ją odremontować jako prezent-niespodziankę dla swojej żony. Malowanie figur, naprawa stłuczonych i brakujących części przynoszą ukojenie, satysfakcję, skłaniają do wspomnień i refleksji nad wartością świąt.
To prawda, niewiele się w tej opowieści dzieje, rozczaruje się ten, kto będzie oczekiwał pasjonujących wydarzeń i zwrotów akcji. Najlepiej chyba zrozumie tę książkę ktoś, kto tak jak ja spotkał się już w mieszkańcami Mitford w poprzednich książkach i czuje się tam jak w domu. Ta książka to właściwie wizyta, którą składa się dobrym znajomym, żeby dowiedzieć się, co u nich słychać. Jeszcze raz chodzimy ulicami Mitford, odwiedzamy znajome miejsca i spotykamy znajome postacie... Mitford koi, tam nawet przedświąteczna gorączka nie psuje atmosfery radości i oczekiwania. Dlatego Shepherds Abiding to wspaniała lektura na święta, pełna ciepła i uroku, wprost emanująca świątecznym czarem. Pokazuje, że święta są  magicznym czasem, kiedy zdarzają się małe cuda i niespodzianki.
Nie przeszkadzały i nawet te części powieści, które mówią (jak zwykle u Jan Karon) o osobistych związkach człowieka z religią. Pasowały do nastroju powieści, bo przecież Boże Narodzenie to czas specjalny czas, kiedy czujemy się bardziej związani z naszą duchową stroną... Polecam jako relaksującą lekturę, która wprawia w dobry nastrój i pozostawia po sobie ciepło wokół serca.
Drugą książkę, kryminał Agathy Christie, odnalazłam na półce u mojej mamy i zabrałam z sobą w powrotną podróż do domu. Książka towarzyszyła mi na lotnisku w Berlinie, gdzie czytałam ją popijając kawę z Bailey'sem, czekając na opóźniony samolot. Czytałam ją w samolocie, przy herbacie, a potem na lotnisku w Gatwick, gdzie utkwiłam na kilka godzin. Skończyłam już w domu, po kilkugodzinnej drzemce. Odłożyłam na półkę z westchnieniem satysfakcji. Uwielbiam kryminały Agathy Christie. Nie kązdy jest, rzecz jasna, świetny, nie brak i tych słabszych, ale swego czasu przeczytałam prawie wszystkie. Teraz od czasu do czasu sięgam po nie znowu, by z zadowoleniem stwierdzić, że zapomniałam, o czym były. Zaczynam więc czytanie od nowa, prawie nic nie pamiętając i na nowo delektując się atmosferą w nich panującą. Tak było i z Hercule Poirot's Christmas – kryminałem, w którym występuje mój ukochany detektyw – Hercules Poirot. Belgijski mistrz zagadki kryminalnej przebywa w okolicy Gorston Hall, majątku Simeona Lee, gdzie na Gwiazdkę zbiera się cała jego liczna rodzina. Kiedy w wieczór wigilijny pan domu zostaje zamordowany, Monsieur Poirot zostaje poproszony o pomoc w rozwiązaniu zagadki. Podejrzani są członkowie rodziny Lee, na jaw wychodzą dawne animozje i rywalizacje. Zmarły był złośliwym starcem, który lubował się w tyranizowaniu otoczenia i podżeganiu członków rodziny przeciwko sobie.
Hercule Poirot's Christmas to świetny przykład klasycznego kryminału z zagadką zamkniętego pokoju. Od początku wczuwamy się w świąteczną atmosferę wiejskiej posiadłości, nastrój budowany jest stopniowo, napięcie zaczyna powoli rosnąć... Zgrabnie skonstruowana zagadka kryminalna, która zostaje czytelnikowi postawiona, do końca pozostała dla mnie tajemnicą. (Jak zwykle zresztą, bo nie jestem dobra w takich zgadywankach, a zresztą myślę, że większą przyjemność będę miała z zaskoczenia jakie przeżyję na końcu książki, niż z rezultatów własnej dedukcji...) Poza tym bohaterem tej powieści jest wspaniały Hercules Poirot! Mój ulubiony mały jajogłowy detektyw z Belgii jak zwykle metodycznie podchodzi do sprawy, chociaż tym razem jakoś nie było mowy o Małych Szarych Komórkach.
Byłam bardzo zadowolona, że to właśnie tę książkę zaczęłam czytać w podróży, bo wciągnęła mnie na tyle, żebym zapomniała o opóźnieniach i innych niedogodnościach, dostarczyła przyjemnych wrażeń i miała zdecydowanie satysfakcjonujące zakończenie, w najlepszym stylu powieści pani Christie. Jak zwykle w jej powieściach mamy do czynienia z wachlarzem ludzkich emocji, portretami zręcznie odmalowanymi przez autorkę, która ukazuje nam drugą, brzydką stronę na pozór spokojnej wsi angielskiej. Polecam ją wszystkim miłośnikom „cosy murders”, czyli łagodnych kryminałów w stylu retro, najlepiej z lat dwudziestych.
A wy jakie książki przeczytaliście w tym roku w okresie świątecznym?

niedziela, 26 grudnia 2010

Nowości wydawnicze

Zawsze uważałam, że początek roku jest na angielskim rynku wydawniczym nuuuudny. Po grudniowym szale, kiedy to na rynku pojawiają się książki kulinarne, biografie i inne duże i ciężkie wagowo pozycje, następuje posucha i wszędzie widzi się tylko wyprzedaże tytułów świątecznych (głównie biografie celebrytów i celebrytek, nudne jak flaki z olejem). Rynek śpi i tylko czasem pojawia się w zapowiedziach jakaś ciekawa książka. Ale w tym roku, w pierwszych miesiącach ukaże się kilka bardzo ciekawych pozycji.
Pamiętacie Córkę opiekuna wspomnień Kim Edwards (nota bene, wciąż jeszcze cierpliwie czekającą na półce...)? W styczniu zostanie wydana w języku angielskim jej kolejna powieść, The Lake of Dream (Jezioro snów). Znów mamy powrót bohaterki do domu, skrywającego rodzinne sekrety, które tylko czekają na to, by wyjść na światło dzienne. Mniam mniam.
Sophie Hannah, znanej i w Polsce autorce kryminałów psychologicznych nie trzeba chyba przedstawiać - jej nowa powieść, Lasting Damage (Długotrwałe szkody), ukaże się w lutym.  
Również na luty przewidziana jest premiera nowej książki Sama Eastlanda o inspektorze Pekkali, pod tytułem Red Coffin (Czerwona trumna). O pierwszej książce pisałam tu, a że podobała mi się, z chęcią przeczytam kolejną część.
Kolejny tytuł to Ape House (Dom małp) Sary Gruen, autorki Water for Elephants (Wody dla słoni), książki, która na zachodzie odniosła spory sukces, a w Polsce, z tego co słyszałam, nie była zbyt popularna. I tym razem autorka pisze o relacjach między ludźmi  zwierzętami, a głównymi bohaterami są małpy. Przyznam się, że nie czytałam jeszcze powieści tej autorki, ale temat zaciekawił mnie bardziej niż ten o cyrku...
Natomiast w marcu ukażą się nowe książki Katherine Webb (autorki Legacy, udanego debiutu opisanegu tu), Sarah Addison Allen, mojej ulubionej Rosemary Rowe (autorki serii kryminałów o Anglii za czasów Imperium Rzymskiego)...
W tym roku ukażą sę też tańsze papierowe wydania książek, które chcę koniecznie kupić - Heartstone (Kamienne serce) CJ Sansoma, Empire (Imperium) Stevena Saylora, Long Song (Długa pieśń) Andrei Levy.  Będzie co czytać i o czym pisać!
A wy na jakie książki czekacie?

sobota, 25 grudnia 2010

Bożonarodzeniowy stosik

Witam wszystkich świątecznie i bez zbędnych ceregieli przystępuję do prezentowania stosiku, który częściowo jest choinkowy, częściowo składa się z książek zakupionych wcześniej i czekających na odbiór, a częściowo z tak zwanych "odgrzewanych kotletów". Występują też pożyczki.
Leżą od góry:
Trylogia Jo Nesbo: Czerwone gardło, Trzeci klucz, Pentagram - zamówiona jako prezent choinkowy, po recenzjach pozytywnych, jako że moja fascynacja kryminałami skandynawskimi trwa i się rozwija. Również dlatego, że po angielsku jakoś zostały te książki wydane po kawałku i nie po kolei. Piękne wydanie w pakiecie, którego nie chcę na razie otwierać, żeby pudełko przeżyło podróż.

Granatowa krew Wiktora Hagena - zanim jeszcze Kasia z Notatek Coolturalnych wychwalała pod niebiosa ten współczesny kryminał o komisarzu-kucharzu, ja już go znalazłam na Melinie i wzięłam i zamówiłam. Musiałam czekać całe wieki, ale już mam. Zapowiada się ciekawie. Muszę się powstrzymywać przed czytaniem. Komisarz Nemhauser jest kapitalny.

Jak poślubić wampira milionera Kerrelyn Sparks - prezent - niespodzianka, nie znam książki, która, według opisu na okładce jest to paranormalną komedią romantyczną. Nigdy jeszcze paranormalnych romansów nie czytałam, więc wstępuję tu na nieznane mi szlaki.

Sezon na cuda Magdaleny Kordel to kontynuacja Uroczyska, o którym pisałam tu. Kolejny prezent. Świąteczne klimaty górskiej zimy odpowiadają mojemu obecnemu nastrojowi, mam zamiar czytać sobie tę książkę pod kocykiem. Ciekawa jestem, czy spodoba mi się powrót do Malowniczego…

Morderstwo pod cenzurą Marcina Wrońskiego, zażyczony prezent, pierwszy tom kryminału retro, którego bohaterem jest komisarz Maciejewski. Właśnie wznowiło książkę wydawnictwo WAB, z czego się bardzo cieszę, bo kiedyś udało mi się dostać tom drugi, który stał sobie spokojnie, czekając aż znajdę część pierwszą i ją przeczytam. Nie lubię zaczynać serii od środka.

Officium Secretum. Pies pański, również Marcina Wrońskiego, podobnież zażyczony prezent. Kościół, tajne akta i zdrada, do tego jakieś morderstwo. Opis na okładce zachwala atmosferę rodem Imienia róży – no zobaczymy, nie będę się nastawiać, to będzie dobrze. Nie znam wielu książek o księżach i kościele, ale po przeczytaniu książki Macieja Grabskiego Ksiądz Rafał (opisanej tu) mam ochotę na więcej. Nie szkodzi, że zupełnie inaczej.

Na samym dole leżą Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki tegorocznego Noblisty, Mario Vargasa Llosy, kolejny zażyczony prezent choinkowy. Długo byłam przekonana, że książkę mam, nie mogłam jej znaleźć, powoli się poddałam i doszłam do wniosku, że sobie to wymyśliłam. Dlatego ją sobie zażyczyłam pod choinkę… Llosy czytałam tylko Pantaleona i wizytantki, dawno temu, jako nastolatka. Niewiele pamiętam, poza ogólnym uczuciem rozbawienia, więc przygodę z tym autorem zaczynam niejako od początku. Mam nadzieję, że dobrze trafiłam.

Po prawej stronie stosu stoją Dzieci z Bullerbyn Astrid Lindgren, strasznie stara książka, która gdzieś zgubiła okładkę. Stoi, bo zachciało mi się poczytać sobie te króciutkie opowiadanka o dzieciach z uroczej szwedzkiej wioski. Szczególnie fragment o kawałku kiełbasy, dobrze obsuszonej.

Po lewej stronie stoi Rok w Poziomce Katarzyny Michalak, którą to książkę w prezencie dostała moja mama, a ja postanowiłam ją przeczytać przed wyjazdem, jak się uda. Na razie czyta się szybko, tylko tak jakoś mdło. Zobaczymy.

Obok stoi Dom sióstr Charlotte Link, pożyczone przez moją mamę z biblioteki na czas mojej wizyty. Właśnie czytam. Kolejna, najsłynniejsza chyba, książka popularnej niemieckiej autorki, której akcja toczy się tym razem w zaśnieżonym Yorkshire. W sam raz na czytanie koło choinki, w ciepłym pokoju, przy herbacie i serniku. Co też zaraz będę robić. Pa, pa.

Ps. W roli tła świątecznego wystąpiła choinka, która, która wyjątkowo mieści się na podłodze w moim pokoju, bo nie ma tam łóżka.

piątek, 24 grudnia 2010

Życzenia świąteczne

Już dziś Wigilia, za chwilę zaczną się ostatnie przygotowania, a ja, korzystając z ostatnich chwil spokoju i ciszy, składam Wam, czytelnikom blogosfery, serdeczne życzenia świąteczne. Życzę Wam wszelkiej pomyślności w blasku rozświetlonej choinki, niech przy świątecznym stole znikną choć na chwilę wszystkie troski i kłopoty, a świąteczna kolęda niech wam rozśpiewa cały dom.  

A po Wigilii życzę wam przyjemnych godzin spędzonych nad książkami znalezionymi pod choinką. Niech okażą się jak najciekawsze.

I jeszcze dziękuję Wam, kochani, że tu zaglądacie, czytacie, komentujecie i sprawiacie, że moje życie staje się coraz ciekawsze.
 
Pozdrawiam ciepło i świątecznie,
Dabarai

sobota, 18 grudnia 2010

Uwaga, będę narzekać, ale może się też pochwalę...

Za tydzień święta, nie wiadomo skąd się wziął śnieg, mam mało czasu a dużo zakupów do zrobienia, loty do Polski na razie stoją pod znakiem zapytania,w pracy straszliwy zapieprz już drugi tydzień... Co jeszcze słychać u mnie? Aha, listonosz posiał mi paczkę! Najprawdopodobniej z książkami z wydawnictwa albo portalu... Dostałam zawiadomienie, że byli, a mnie nie było i zostawili paczkę w bezpiecznym miejscu. Miejsce (nie wiem jakie, nie mam takiego przed domem!) okazało się niezbyt bezpieczne, bo wcięło paczkę-widmo i nawet nie wiem co w niej było. No super. Będę musiała się skontaktować i zapytać, czy ktoś mi czegoś nie wysłał...
 
Czytam sobie już drugi tom The Black Jewels Trilogy Anne Bishop (Czarne Kamienie), całkiem ciekawa lektura, nie wymagająca ode mnie wysiłku, a dostarczająca przyjemnych wrażeń. Nie mam pojęcia, kiedy ja to zrecenzuję, możliwe, że poczekam do trzeciego tomu i napiszę o całej trylogii razem.
Jedyna pociecha w życiu to oczywiście książki.

Pierwsze trzy książki od góry to próba poprawy nastroju w Forbidden Planet – sklepie dla miłośników szeroko pojętej fantastyki, w którym mieści się też księgarnia. Dobrze zaopatrzona księgarnia. Kupiłam w niej dwie książki Anne Bishop z serii Czarne Kamienie, a mianowicie Tangled Webs (Splątane sieci), właściwie część piątą, ale bardzo ciekawą podobno, a także tom drugi trylogii, Heir to the Shadows (Dziedziczka cieni). Do tego Robin Hobb, Assassin's Apprentice (Uczeń Skrytobójcy), pierwsza część znanej trylogii fantasy Skrytobójca

A do tego, dziś do mnie doszły dwie książki od wydawnictwa Oficynka! I już się cieszę, że udało mi się nawiązać współpracę, bo książki wyglądają baaardzo zachęcająco. Są to mianowicie:
  • Etnolog w Mieście Grzechu Mariusza Czubaja, pozycja na którą już sobie ostrzę zęby, skuszona wieloma pozytywnymi recenzjami na blogach, bo jakże się nie zachwycać książką o literaturze kryminalnej?
  • Mucha Jacka Skowrońskiego – polski kryminał, podobno bardzo dobrze się czyta, co postanowiłam to sprawdzić.
A teraz idę moczyć się w wannie w towarzystwie Jaenelle i jej dworu. Pa pa.

sobota, 11 grudnia 2010

Opowieść emigracyjna - Justyna Nowak

Przeczytałam Opowieść emigracyjną Justyny Nowak i zastanawiam się, w jakim stopniu moje własne wrażenia jako emigrantki mieszkającej w Londynie zmieniły moje podejście do tej książki.  A nie było to podejście pozytywne. Fabuła jest banalna aż do bólu. Klara Miodowska, bohaterka Opowieści emigracyjnej, decyduje się na wyjazd do Londynu, bo w kraju nie może ułożyć sobie życia – jest od jakiegoś czasu bezrobotna, samotna i bez celu w życiu. Za to w Londynie kuszą łatwe do zdobycia funty, a ciotka obiecuje pomoc. Londyn, ziemia mlekiem i miodem płynąca, ma być odpowiedzią na wszystkie problemy. Ale od początku okazuje się, że łatwo i lekko nie jest – problemy z brakiem pracy, mieszkania, nieznajomość języka utrudniająca kontakty i porozumienie. Na szczęście można liczyć na pomoc przychylnych rodaków, nieznajomych wyciągających pomocną dłoń.

Mój główny zarzut? Zabrakło mi w tej książce przede wszystkim LONDYNU. Właściwie akcja tej powieści mogłaby się toczyć w jakimkolwiek mieście na świecie, brakowało mi bowiem nie tylko londyńskiego indywidualizmu, ale nawet jakiegoś porządnego opisu miasta, głębszego zastanowienia się nad atmosferą tej metropolii, właściwie oprócz jednej wycieczki do centrum bohaterka funkcjonuje w niewielkiej przestrzeni pomiędzy domem, sklepem a pobliskim kościołem.

Nie chcę być niesprawiedliwa, ale moje własne wyobrażenia o Londynie, ludziach tu mieszkających, o samym mieście i jego kulturze, są jednak zupełnie inne, niż wrażenia autorki. I dlatego czytając tę książkę miałam mieszane uczucia. Z jednej strony jestem pewna, że mój odbiór tej powieści był w sposób oczywisty przefiltrowany przez własne doświadczenia, z drugiej – nie wiem, czy spodobałby mi się ukazany w niej obraz nawet, gdybym nie miała żadnych doświadczeń. Przede wszystkim wydaje mi się, że pomysł na powieść autorka zaczerpnęła z opowieści ludzi, którzy po krótkim pobycie na obczyźnie wrócili na łono rodziny, by snuć wspomnienia z czasów tej przygody. Chciałabym wiedzieć, czy Justyna Nowak kiedykolwiek była właściwie w Londynie... Rozumiem, że wielu ludzi może się ze mną nie zgodzić, ale uważam, że takie jednostronne traktowanie tematu tylko go spłyca. Po pierwsze wydaje mi się, że powieść ta powiela stereotyp Polaka w Wielkiej Brytanii, mieszkającego w przepełnionym domu, pracującego za grosze w ciężkich warunkach, pożywiającego się najtańszym jedzeniem i ciułającego grosz do grosza. Polaka, mieszkającego wśród „swoich”, niechętnego innym kulturom, nie zainteresowanego zupełnie wyjściem poza własny bezpieczny światek i granice własnej dzielnicy. Po drugie  – przygody Klary w Londynie wydają się niemalże historią bajkową – kiedy tylko główną bohaterkę spotyka jakaś krzywda, cudownym zbiegiem okoliczności udaje się jej stanąć na nogi. Klara odnajdzie na obczyźnie pewność siebie, szczęście i być może i miłość swojego życia. Niestety, jak wszyscy dobrze wiemy, życie bajką nie jest. Mogę się zgodzić z tym, że właściwie każdy ma swoją własną opowieść emigracyjną do opowiedzenia i są one tak różne, jak różne są ludzkie losy, i nie wszystko musi się mi podobać. A jednak od książki wiało nie tylko nudą ale i nieszczerą, przesłodzoną love story. Zabrakło mi spojrzenia na drugą stronę medalu, pokazania ludzi, którzy przyjechali do Londynu w jasnym, określonym celu i cel ten zrealizowali, odnajdując się w różnorodnej etnicznie stolicy, chłonąc kulturę, znajdując w niej swoje miejsce i budując swoją przyszłość. A przede wszystkim, uważam, że autorka zabrała się za taki ciekawy temat i nie potrafiła wykorzystać możliwości, jakie jej on dawał, nie potrafiła go przedstawić w interesujący sposób. Nie jest to właściwie opowieść o emigracji i problemach emigrantów, ale po prostu nieco naiwny romans.

Ponadto, główna bohaterka wydała mi się zbyt naiwna i nieco denerwująca – również jej priorytety były dla mnie nie tyle niezrozumiałe, ale zupełnie obce – Klara była bardziej zainteresowana posiadaniem dużego, nowiutkiego telewizora, niż zapełnieniem własnej lodówki. Rozumiem, że czasem stworzenie głównego bohatera, którego nie sposób polubić jest celowym zabiegiem literackim, ale wydaje mi się, że w tym wypadku o to autorce chodziło... Nie mogłam się do Klary zupełnie przekonać. Jej losy nie tylko mnie nie poruszyły, ale nawet nie zainteresowały.

To co mi się w książce spodobało, to prawdziwe celne spostrzeżenia i wspomnienia bliskie wszystkim emigrantom, niezależnie od kraju zamieszkania – tęsknota za krajem, bariera językowa, samotność, borykanie się z codziennym życiem w obcym kraju. Wiele osób odnajdzie być może cząstkę swoich doświadczeń w tej książce i przygodach Klary. Zamierzam Opowieść emigracyjną podarować mojej bibliotece, jako że otrzymałam ją dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res i myślę, że znajdzie ona tam czytelników, którzy ją docenią. Według mnie Opowieść emigracyjna to ciekawa, chociaż niezbyt udana próba spojrzenia na życie współczesnych Polaków w Wielkiej Brytanii. Będę czekać z ciekawością na powieści innych autorów podejmujące ten temat. Do tego czasu, będą mi musiały wystarczyć własne doświadczenia.

czwartek, 9 grudnia 2010

Dawno, dawno temu, za górami i morzami (Opowieści z Wilżyńskiej Doliny - Anna Brzezińska)

Lubię fantasy, chociaż już nie czytam tyle książek z tego gatunku co kiedyś. A czytałam bez opamiętania, chociaż trzeba było dopiero Sapka, mistrza nad mistrzami, żebym zaczęła myśleć poważnie o polskich autorach fantasy. Za to pamiętam parę  nazwisk, które swego czasu zrobiły na mnie wrażenie – oczywiście Andrzej Sapkowski, ale też Eugeniusz Dębski, Ewa Białołęcka... Teraz dochodzi do nich Anna Brzezińska, znana głównie jako autorka książek z serii o zbóju Twardokęsku, serii, która, trzeba dodać,wciąż jeszcze przede mną. Ja znajomość z tą poczytną pisarką zaczęłam od Opowieści z Wilżyńskiej Doliny, zbioru arcyciekawych opowiadań, które są zresztą umieszczone w tym samym świecie, co saga o Twardokęsku., Można więc moje zapoznanie się z tą książką traktować jako kładzenie podwalin pod przyszłą lekturę... A coś tak czuję, że prędzej czy później wrócę do świata stworzonego przez Annę Brzezińską. Bo chociaż jest to świat przerażający, pełen przemocy i strachu, to jednak jest też pełen miłości, pożądania i piękna.

Wilżyńska Dolina leży na skraju cywilizacji, która omija ten zapyziały zakątek świata i jego mieszkańców szerokim łukiem. Ci odważni niech próbują szczęścia w dalekich krajach, ale w tej okolicy, gdzie ludzie nieufni, ciemni i zabobonni, niewiele się zmienia. Pory roku przychodzą i mijają, od czasu do czasu przejdzie wojna lub grasanci, a jednak życie toczy się dalej. Nad spokojem doliny czuwa bowiem Babunia Jagódka, ginekologiczna znakomitość dwóch powiatów, właścicielka zaklęcia „młoda i piękna”, capa i wygodnej chałupy, do której prowadzi ukryta dróżka. Odważni ludzie, którzy zapuszczą się w jej dziedzinę mogą spodziewać się wszystkiego. Babunia Jagódka jest bowiem wiedźmą, w dodatku jest złośliwa, właściwie wredna, nie lubi obcych i ceni sobie spokój. Owszem, lubi i w sianie pofiglować, na sztachecie się przelecieć, gorzałki popić albo wybrać się na rydze. Ale jeśli ktoś jej nie spodoba, nadepnie na odcisk, albo zacznie przeszkadzać – nie ma litości! Natomiast jeśli się ją odpowiednio podejdzie, to pomoże i córce młynarza i wiejskiej ladacznicy i świniopasowi. Co prawda, jej czary i zaklęcia nie zawsze idą po myśli życzącego, ale koniec końców – wszystko się dobrze kończy, prawda?

Niestety, świat Babuni Jagódki nijak się ma do znanych nam bajek, gdzie zło zawsze zostaje ukarane, a dobro nagrodzone. To świat pełen przemocy, gwałtu, mordu i ludzi o niegodziwych intencjach. Znane z bajek motywy zostają więc przeinaczone lub wręcz bezlitośnie wyśmiane. Zło panoszy się wszędzie i jest po prostu nieodzowną częścią życia, a dobro ma czasem zwyczajnie pecha. Jednak dzięki temu opowieści z Wilżyńskiej doliny stają się nam bliższe, bardziej współczesne i jakże przez to ciekawsze. W dodatku język jest odpowiednio przaśny, jurny i wyrazisty, Nie zabraknie w nim przekleństw, soczystych opisów i sprośnych dowcipów, nie przeznaczonych dla delikatnych niewieścich uszek. Zresztą niewiele w tych opowiadaniach znajdziemy delikatnych niewieścich uszek, bo chłopskie baby są zwykle zupełnie inne – na równi z mężczyznami potrafią pić i prać po pysku. A nie mają w dolinie lekko – poniewierane przez mężczyzn, głodne, bite lub gwałcone, z trudem czasem radzą sobie z ciężką rzeczywistością.

W świecie Babuni Jagódki, obok typowych stworów i fantastycznych istot należących do nurtu fantasy, nie brak też tradycyjnych postaci, kojarzących się z wiejskim folklorem. Jest władyka, starosta i pleban. Jest nawet książę. I chociaż bogowie, którym oddaje się zwyczajowo cześć, występują pod całkiem obcymi imionami, chociaż porządku pilnują w pałacu wojownicze Servenedyjki, a choróbska, które dziesiątkują okoliczną ludność też się jakoś inaczej nazywają, to wiele w tym świecie podobieństw do średniowiecznych wiejskich klimatów. Nic dziwnego, wszak autorka jest mediewistką i zna się na rzeczy. A do tego potrafi pisać – ciekawie, wciągająco, dowcipnie i z wdziękiem. Aż szkoda świat Wilżyńskiej Doliny i Babuni Jagódki opuszczać. Na szczęście zawsze można spróbować odnaleźć trzecią, tajemniczą ścieżkę, która wiedzie wprost pod drzwi chatki wiedźmy. I jeśli jest się odważnym, można też te drzwi po cichu otworzyć. A za nimi czeka na nas kolejna opowieść z Wilżyńskiej Doliny.

wtorek, 7 grudnia 2010

Moja kuchnia, serce domu

Dochodzę do wniosku, że kuchnia jest jednak sercem każdego domu - ciepłym, bijącym, pachnącym i pełnym różnych smaków. W kuchni czuję się dobrze, lubię tam przebywać, a od kiedy mamy tam taki mały, składany stolik, lubię tam czasem po prostu siedzieć. Przepisy z serca domu - taki podtytuł nosi najnowsza książka Nigelli Lawson, Kuchnia. I jest to tytuł jak najbardziej adekwatny, bo książka jest pełna przepisów poprawiających nastrój, nadających się do spożywania z przyjaciółmi albo w gronie rodziny, a za główny cel mających celebrowanie dobrego jedzenia.

Kupiłam tę książkę dzisiaj jako spóźniony prezent mikołajkowy dla samej siebie. Będę ją teraz przeglądać, czytać przepisy i decydować, które chcę spróbować. I będę podziwiać piękne ilustracje, które wspomagają moją wyobraźnię oraz pracę moich kubków smakowych. Mniam mniam. Na pierwszy ogień idzie ten przepis!
UPDATE: Obiad spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem. Pycha.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Echo winy - Charlotte Link

Koniec urlopu, koniec weekendu – jaki był, taki był, ale już się skończył i teraz poszukuję natchnienia i ciepłej, najlepiej zabawnej książki, która mi będzie towarzyszyła z ponownym oswajaniem się z zimną rzeczywistością za oknem. Póki co, wczoraj zakończyłam tydzień czytelniczej laby połykając prawie jednym tchem Echo winy Charlotte Link. I oblizując się ze smakiem. Była to bowiem bardzo ciekawa i wciągająca książka. 

Echo winy to powieść psychologiczna z elementami kryminału, tak chyba najlepiej ją można opisać, bo jakoś nie można łatwo jej zaklasyfikować do danego gatunku. Opowiada ona bowiem historię Virginii Quentin, która wraz z mężem i córeczką spędza lato na wyspie Skye, gdzie rozbija się jacht Nathana i Livii Moor, niemieckiego małżeństwa, które podróżuje dookoła świata. Virginia przyjmuje bezdomnych rozbitków pod swój dach, wiedziona częściowo współczuciem, a częściowo dziwną, niezdrową fascynacją jaką odczuwa wobec Nathana. Niebawem też państwo Quentin wracają do swej posiadłości w Norfolk, a Nathan Moor pojawia się nieproszony na progu ich domu. Równocześnie w okolicy znikają małe dziewczynki, których zwłoki odnajduje po jakimś czasie policja. Czy Kim, siedmioletnia córeczka Virginii jest bezpieczna? Czy można ufać cudzoziemcom?

Pierwsza rzecz, jaka mnie przyciągnęła w tej książce to jej klimat – mroczny, nieco duszny i bardzo nastrojowy. Akcja powieści toczy się w sierpniu i wrześniu, a malowana przez autorkę w jesiennych barwach historia bardzo się pięknie wpisuje w tę porę roku. Dom Quentinów – ciemny i zasłonięty wielkimi drzewami, nieprzepuszczającymi ani światła ani nieproszonych, wścibskich oczu również pasuje doskonale do aury, jaką emanuje powieść Charlotte Link. Nawet opisy pogody są starannie dobrane – w miarę jak rośnie napięcie w powieści, dni stają się coraz bardziej szare i ponure, kończy sie lato i nadchodzi wrzesień, nagle zaczyna padać deszcz... Nic więc dziwnego, że Virginia osoba melancholijna i skłonna do depresji, jest centralną postacią Echa winy. Jaką zagadkę kryje w sobie jej przeszłość? Co tak naprawdę pociąga ją w Nathanie? Ta tajemnica potrafiła podtrzymać moje zainteresowanie równie mocno co kryminalny wątek powieści.

Drugi plan, tak samo ważny i interesująco przedstawiony, to zagadka znikających w okolicy dziewczynek. Śledzimy go z różnych punktów widzenia – matki czteroletniej Sary, która ginie nagle na zatłoczonej plaży, jako historię innej dziewczynki, Rachel, która umawia się z obcym mężczyzną na spotkanie, a potem i policji, w osobie komisarza Bakera, który stara się schwytać przestępcę. Książka trzymała mnie w napięciu cały czas, i chociaż akcja toczyła się powoli, niemal leniwie, czasem niespodziewanie następowało jakieś dramatyczne zdarzenie, które natychmiast podnosiło moje zainteresowanie. W przerwach między dramatycznymi zwrotami akcji, autorka umiała tez przykuć moją uwagę ważnymi detalami, krótkimi wzmiankami, które potem okazywały się bardzo istotne, lub też budując powoli napięcie. Jednym słowem – nie mogłam się od ksiązki oderwać. Myślę, że autorka nie tylko sprawnie przedstawiła psychologiczne portrety bohaterów powieści, potrafiła też bardzo ciekawie spleść je ze sobą, by powoli budować wyczuwalne napięcie między postaciami. Ponadto intryga wydała mi się bardzo ciekawie i oryginalnie przedstawiona, a zakończenie było frapujące i na tyle ciekawe, by pozostawić po sobie satysfakcjonujące uczucie sytości.

Echo winy jest drugą powieścią Charlotte Link, którą zakupiłam i przeczytałam w tym roku, i na razie jej książki podobają mi się coraz bardziej. Na koniec pochwalę się, że w czasie świąt mam zamiar przeczytać sławetny Dom sióstr jej autorstwa, który zamówiłam sobie w bibliotece, i który jest obecnie czytany przez moją mamę. Mam nadzieję, że mi starczy na to czasu....

A czy wy znacie inne jej powieści godne polecenia? Żałuję, że nie jest ona tłumaczona na angielski, bo wtedy na pewno łatwiej byłoby mi ją zdobyć...

sobota, 4 grudnia 2010

Chocolate brownies, czyli chwalipięctwo

Ponieważ czuję się dziś lepiej, zlazłam do kuchni, żeby wreszcie upiec chocolate brownies według przepisu Nigelli Lawson z jej najnowszej książki/programu Nigella's Kitchen (Kuchnia Nigelli).
Efekty pracy widać poniżej, a zapach.... boski.

Gdyby ktoś chciał przepis, to ja służę.

Barbórka

Dziś Barbórka -święto górników, obchodzone corocznie 4 grudnia, w dniu świętej Barbary, ich patronki.
Przypomniały mi się robione na zetpetach obowiązkowe czarne czapki górnicze z pióropuszem... Ech...Łezka się w oku kręci.

Wszystkim Barbarom i Basiom składam serdeczne życzenia imieninowe.

Ps. Tak, wiem, wczoraj przez pomyłkę puściłam posta za wcześnie... Cóż, na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że jestem chora!!!

piątek, 3 grudnia 2010

Klub Matek Swatek - Ewa Stec


Śnieg za oknami, w domu jakieś choróbsko się przyplątało, więc chęć do życia, czytania i dzielenia się opiniami na jakikolwiek temat zmniejsza się wprost proporcjonalnie do wzrastającej ilości zużytych chusteczek do nosa....
Przez ostatnie kilka dni pocieszałam się lekturą łatwą i przyjemną, która nie wymaga zbyt wiele myślenia, pozwoli się zrelaksować, pochichotać od czasu do czasu i po zakończeniu zostanie po niej miłe wrażenie – Klub Matek Swatek Ewy Stec, pozycja zbierająca na blogach same pochwały, wszystkie jak najbardziej zasłużone.

Klub Matek Swatek to trzecia książka autorki Romansu z trupem i Polowania na Perpetuę, o których już na blogu pisałam. Po przeczytaniu obu poprzednich powieści miałam nadzieję, że następna książka będzie odbiegała od poprzednich schematów. I dlatego cieszę się, że książka nie tylko jest inna, ciekawsza, ale i po prostu lepsza!

Bohaterką jest Anka Romantowska, nauczycielka po trzydziestce, która ku rozpaczy matki, Beaty, wciąż jeszcze nie znalazła sobie odpowiedniego kandydata na męża. Anka nie wie jednak, że pomoc jest blisko! Rozpoczyna się akcja „Królewicz dla Ani pilnie poszukiwany”. Inicjuje ją Klub Matek Swatek – czyli organizacja matek, które dbają o przyszłość swojego potomstwa i przy pomocy sprawdzonych środków takich jak profilowanie charakterów, praca wywiadowcza w terenie i organizowanie „przypadkowych” spotkań z kandydatami z bazy danych pomagają przeznaczeniu. Członkinie Klubu to weteranki, które niejednej matce pomogły już w ułożeniu życia ich dzieci. Danuta, Krystyna i Jadwiga – matki-swatki nie zawahają się przed niczym, by stworzyć dogodne sytuacje, w których Anka mogłaby spotkać jednego z wybranych dla niej kandydatów. Okazuje się jednak, że koło dziewczyny zaczyna się kręcić dwóch interesujących mężczyzn, mieszając w ten sposób szyki misternym intrygom swatek.

Nie myślcie jednak, że Klub Matek Swatek to tylko lekki romans, o, co to, to nie! Nieoczekiwanie bohaterki wplątują się w intrygę kryminalną, całkiem zresztą ciekawie przemyślaną i rozwiązaną. Do tego bardziej czytelnika interesującą niż sercowe perypetie panny Romantowskiej.

Mimo że książka jest właściwie o Ance i jej problemach, dla mnie prawdziwymi bohaterkami są matki – kobiety z krwi i kości w wieku menopauzalnym, które nie tylko potrafią poradzić sobie z własnymi dziećmi, ale i z przestępcami, a do tego znajdą nowe zastosowanie dla niewinnego depilatora... Powieść Ewy Stec pełna jest też ciekawych postaci drugoplanowych, wśród których nie brakuje przyjaciela - geja i przyjaciółki – Mulatki (Matylda Gąsienica – wkrótce być może po mężu Matylda Gąsienica-Zielona, owoc namiętnej miłości pewnego górala i pięknej Murzynki z Jamajki), babci-sklerotyczki i bezdomnego-myśliciela z depresją. W powieści pojawia się też Madame Klara Widząca, wyjątkowa wróżka, właścicielka kota Pechowca, którą czytelnicy książek Ewy Stec pamiętają zapewne z jej poprzednich książek.

Kolejną zaletą książki jest jej żywy, dowcipny język, zabawne dialogi i błyskawiczne tempo akcji. Dlatego czyta się ją z przyjemnością i uśmiechem na twarzy. Powinna spodobać się nie tylko osobom, które lubią literaturę „kobiecą”, ale i tym, którzy cenią sobie dobrą zabawę i nieco absurdalny humor. Książkę dodatkowo polecam osobom borykającym się z przeziębieniami i innymi choróbskami, jako odskocznię od zasmarkanej rzeczywistości i relaksującą rozrywkę. A także matkom, które niepokoją sie o przyszłość swoich dzieci. :)

PS. Dla osób, którym trudno rozstać się z Klubem Matek Swatek, mam dobrą wiadomość. W tym wywiadzie autorka przyznaje, że ma w planach kontynuację tej książki.

środa, 1 grudnia 2010

Little Face (Twarzyczka) - Sophie Hannah

Od wczoraj chodzi za mną piosenka Jeremiego Przybory Na całej połaci śnieg. Cały wczorajszy dzień spędziłam w pokoju patrząc na płatki śniegu wirujące w powietrzu i okrywające puszystą kołderką nasz mały ogródek... Nastrój był wybitnie ciepły i przyjemny, więc cały dzień słuchałam Trójki, piłam kawę albo herbatę i czytałam, czytałam, czytałam!

Za mną lektura Little Face (Twarzyczki) Sophie Hannah i pełna emocji śpieszę podzielić się wrażeniami. Zacznę od tego, że ja zawsze czytam książki danego autora, które tworzą jakąś serię, po kolei. Zaczynam od pierwszej książki, potem druga, trzecia i tak dalej. Zwykle pozwala mi to śledzić losy głównych bohaterów , ich prywatne historie, wszystkie ciekawe wątki poboczne. Dlatego zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego czytanie książek Sophie Hannah zaczęłam od książki numer dwa, Hurting Distance, przetłumaczonej na polski jako Przemów i przeżyj (nawiasem mówiąc, niesamowita książka), a potem przeczytałam dalsze cztery powieści, jedną nawet opisałam na blogu.... A tymczasem Little Face, pierwsza z serii, stała sobie najspokojniej w świecie na półce i jakoś mnie do niej nie ciągnęło. Nic a nic. do tej pory!

Jak już kiedyś pisałam, Sophie Hannah to przede wszystkim utalentowana poetka, wydająca tomiki poezji od wielu lat, otrzymująca wyróżnienia i często recytująca swoje wiersze na spotkaniach autorskich. Jakie szczęście, że zdecydowała spróbować swoich sił jako autorka psychologicznych thrillerów, bo moim zdaniem należy do grona najlepszych. Głównymi bohaterami jej książek są detektywi Charlie Zailer i Simon Waterhouse, a Little Face to pierwsza powieść w dorobku tej pisarki.

Wszystko zaczyna się, kiedy świeżo upieczona matka, Alice Fancourt zostawia swoją dwutygodniową córeczkę Florence pod opieką jej ojca, Davida. Po powrocie Alice oświadcza, że dziecko leżące w łóżeczko nie jest jej córką! Zaczyna oskarżać męża o nieuwagę, w panice zawiadamia policję... Jednak nic nie jest w tej historii proste – David zaprzecza, że dziecko zostało podmienione, zarzuca żonie kłamstwo, tłumacząc je depresją poporodową... Również policja niezbyt chce wierzyć Alice. Jednak po kilku dniach oboje matka i niemowlę znikają bez śladu. Wtedy dopiero policja zaczyna interesować się sprawą, zwłaszcza, kiedy okazuje się, że przeszłość państwa Fancourtów skrywa zaskakujące niespodzianki.

Narracja jest poprowadzona dwutorowo – z jednej strony Alice relacjonuje w pierwszej osobie swoje przeżycia, z drugiej śledzimy akcję widzianą oczyma policjantów prowadzących śledztwo – Charlie i Simona. Już od początku wciągnęła mnie nie tylko historia Alice ale i skomplikowane relacje między detektywem Waterhousem a jego przełożoną, Charlie Zailer, relacje, które autorka pogłębia w kolejnych swoich powieściach, a które do najłatwiejszych nie należą. Muszę też stwierdzić, że Sophie Hannah jest mistrzynią psychologicznej powieści - postacie opisywane przez nią są pełne, wyraziste i trójwymiarowe. Alice, David i Vivianne, jego matka, tworzą ciekawy trójkąt, a ich związki są interesujące i pełne napięcia. Kolejną zaletą powieści jest jej akcja, która toczyła się szybko, absorbując moją uwagę od pierwszych stron i trzymając mnie w napięciu. Nieoczekiwane zwroty i tajemnice wychodzące na jaw w najmniej spodziewanych momentach powodowały, że nie mogłam się od tej powieści oderwać i niecierpliwie przewracałam kartki, by dowiedzieć się, co będzie dalej, aż do satysfakcjonującego finału.

I jeszcze raz słowo o okładkach, bo osobiście uważam, że angielski okładki Sophie Hannah biją polskie na głowę. Ale mam nadzieję, że nikogo nie odstraszą, bo byłby to błąd.... Dlatego zachęcam wszystkich, żeby sięgnęli po Little Face i inne powieści Sophie Hannah – naprawdę warto!

wtorek, 30 listopada 2010

The Missing (Zaginieni) - Jane Casey

Za oknami zimny wiatr hula wszędzie, w nocy zaczął padać śnieg, a w domu ciepłe kaloryfery, kubek z herbatą i ciekawa książka. The Missing, debiutancki thriller Jane Casey towarzyszył mi przez dwa dni, podtrzymując moją uwagę, dostarczając emocji i pomagając zapomnieć o zimowej pogodzie na dworze. Zaskakujące zwroty akcji i niespodziewane wypadki powodują, że książkę wprost się połyka, aż do nieoczekiwanej konkluzji.
Dwunastoletnia Jenny Shepherd znika pewnego dnia bez śladu. Po kilku dniach zwłoki dziecka znajduje w pobliskim lesie jej nauczycielka, Sarah Finch. Sarah zostaje od początku wplątana w śledztwo, a jej odkrycie dotyka bolesnej przeszłości... Kiedy Sarah była małą dziewczynką, jej starszy brat, Charlie, również zaginął. Zagadka jego zniknięcia przyczyniła się do rozpadu małżeństwa ich rodziców i alkoholizmu matki.
Narrację prowadzoną w pierwszej osobie przez Sarę przeplatają wspomnienia sprzed szesnastu lat, ponumerowane według ilości czasu, jaka minęła od zaginięcia Charliego. O ile główny wątek powieści wciąga, rozwija się szybko i przynosi ciągłe zwroty akcji, o tyle retrospekcje wydały mi się jeszcze ciekawsze. Przedstawiają one, krok po kroku, rozkład rodziny Sary i Charliego, początkowe zmagania z policją, napięcie i rozpacz, a przede wszystkim skupiają się na małej Sarze, jej reakcji na zniknięcie brata i wpływie tej tragedii na życie dziewczynki. Sarah to ciekawa postać, niepewna i pełna kompleksów, po ludzku niedoskonała. Kiedy poznajemy jej przeszłość, kawałek po kawałku, zaczynamy lepiej rozumieć jej postępowanie i jej motywacje.
The Missing to ciekawy thriller psychologiczny, który wciąga czytelnika i w sam raz nadaje się na spędzenie wieczoru lub dwóch przy kominku (jeśli go macie) lub pod ciepłym kocykiem (moja opcja). Książka została też przetłumaczona na język polski jako Zaginieni i wydana w październiku tego roku przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. Polecam wielbicielom ciekawych, wciągających kryminałów psychologicznych, które zmuszają czytelnika do zastanowienia się nie tylko nad tym, kto jest winien, ale także co dzieje się w głowach bohaterów. A mnie podczas czytania przypomniał się inny debiutancki thriller, In The Woods Tany French, autorki podobnie jak Jane Casey pochodzącej z Irlandii, w Polsce przetłumaczony jako Zdążyć przed zmrokiem. Porusza on podobną tematykę - zaginięcie dziecka, trauma jaką to wydarzenie powoduje w życiu innych osób. Jednak The Missing to moim zdaniem zdecydowanie ciekawsza powieść i jeśli miałabym Jane Casey porównać do innych autorów, to byłaby to chyba Sophie Hannah, wciąż dzierżąca palmę mistrzyni thrilleru psychologicznego. Ale debiut Jane Casey jest naprawdę udany i na pewno sięgnę po jej kolejną książkę, The Burning. W przygotowaniu jest też kolejna powieść tej autorki, The Reckoning. A na razie - Little Face (Twarzyczka) Sophie Hannah chyba się doczekała na swoją kolej!
Pozdrawiam ze śnieżnego Londynu.

niedziela, 28 listopada 2010

W oparach absurdu (Tak trudno być mną - Dagmara Półtorak)

Po entuzjastycznych recenzjach Clevery i Montgomerry zamówiłam Tak trudno być mną Dagmary Półtorak, debiutancką powieść młodej studentki, opowiadającą o życiowych przebojach młodej studentki i... chapeaux bas, panie i panowie! Znakomity debiut.

Już na starcie książka nie miała u mnie lekko – świetne recenzje zawsze we mnie wyzwalają jakiegoś złośliwego chochlika, co to na wszystko kręci nosem. Poza tym zaczęłam ją czytać w niezbyt sprzyjającym momencie, zmęczona i wściekła i tak zestresowana, że niewiele rzeczy mnie śmieszyło. I co? I Tak trudno być mną wyszło z tych zmagań zwycięsko!

Historia zmagań młodej studentki z własnym życiem, pokręconą rodziną (matka, ojca, ojczym, dwóch braci, dziadkowie i pies Killer) i chaotyczną rzeczywistością jest niezwykle wciągająca i rozśmieszająca do łez. Napisana w formie pamiętnika, opisuje rok z życia narratorki, pomiędzy dwudziestymi drugimi a dwudziestymi trzecimi urodzinami. I jest to rok znaczący i obfity w wydarzenia: w rodzinie pojawia się pies Killer, dziadkowie wyjeżdżają w drugą podróż poślubną do Tajlandii, na zaproszenie matki z Wielkiej Brytanii przybywa potencjalny psychopatyczny morderca...

Narratorka patrzy na otaczającą ją rzeczywistość z przymrużeniem oka, opisując zwyczaje swojej rodziny, kolegów studentów i innych osób, które w jej kierunku rzuca podstępny los. Wszystko jest w tej powieści wyjaskrawione, wyolbrzymione i groteskowo przedstawione. Członkowie rodziny narratorki ukazani są w mocno pokrzywionym zwierciadle – matka, kobieta wyzwolona, pełna nowych pomysłów, ojczym (Włodzimierz), bezwłosy i bezwolny podnóżek i chłopiec do bicia, starszy brat, Marcin, zainteresowany wyłącznie informatyką i komputerami, młodszy brat, czyli Smark, wszystkożerne „dziecko z problemami”... Nic więc dziwnego, że znalezienie innego lokum i być może odnalezienie w życiu jakiegoś sensu,  lub nadanie mu kierunku, to sprawy, które zaprzątają umysł narratorki. Pojawia się też pierwsze zauroczenie, miłość, a jakże... Szkoda tylko, że nic w życiu bohaterki nie toczy się normalnym trybem.

Tak trudno być mną przypomniało mi stare, dobre książki Chmielewskiej, skojarzyło mi się też z Pamiętnikiem Bridget Jones Helen Fielding, a także starymi tekstami Gałczyńskiego (Listy z fiołkiem) i Tuwima (W oparach absurdu)... Piorunujące uderzenie absurdalnego humoru poraża czytelnika już od pierwszych stron. Sytuacje, które przytrafiają się głównej bohaterce to spis nieustających nieszczęść, nieporozumień i beznadziejnych przypadków, które mogłyby wydać się czytelnikowi zbyt przesadne, nieco naiwnie. Wszystko jest jednak przedstawione tak dowcipnie, okraszone takim ironicznym spojrzeniem na świat i pełne mrugania do czytelnika, że przeżycia głównej bohaterki jako mieszkanki studenckiego akademika, wychowawczyni na koloniach w górach, czy gwiazdy aerobiku nie nudzą, nie irytują, tylko bawią. A głównej bohaterki po prostu nie można nie polubić.

Na 317 książki stronach mieści się taki ładunek humoru, jakiego niejeden doświadczony autor by pozazdrościł. Autorka ma pióro lekkie, dowcipne i przyjemne. Dzięki temu nie tylko akcja powieści rozwija się w błyskawicznym tempie, ale i opisy absurdalnych, prześmiesznych sytuacji są w kierunku czytelnika wystrzeliwane z szybkością karabinu maszynowego. A wyżej wspomniany czytelnik, chociaż jak najbardziej zdołowany i bez humoru, musi się chociaż uśmiechnąć. Albo zachichotać. Albo wręcz parsknąć śmiechem. I to niejednokrotnie.

No po prostu nie mogę znaleźć niczego w tej książce, co by mi się nie podobało....
Żeby nie było, że nie próbowałam: znalazłam. Książka jest stanowczo za krótka!

sobota, 27 listopada 2010

Talki w Wielkim Mieście - Monika Piątkowska i Leszek K. Talko

Mam kilka dni wolnego. Jejku, jak się cieszę! Po ostatnich dwóch miesiącach harówki mam ochotę tylko na jedno - kilka dni spędzonych w domu z książką. Spędzonych na nicnierobieniu, dużoczytaniu, piciuherbatyijedzeniuczekolady i czytaniublogówoksiążkach. I być może na opisywaniu wrażeń z przeczytanych lektur. Na pierwszy ogień - Talki w Wielkim Mieście! Przecudownie komiczny i pełen dowcipu wybór felietonów z cyklu Po robocie przy sobocie. Małżeński przegląd prasowy Talków, które kiedyś co tydzień czytywałam w Wyborczej, może dlatego mam do tej książki taki sentyment... Jak już kiedyś wspomniałam, udało mi się zdobyć Talki w Wielkim Mieście niejako ostatnim rzutem na taśmę, przypadkiem wypatrzywszy książkę w księgarni rodzimego miasta na dzień przed wyjazdem. Hura! Od tego czasu podczytywałam sobie felietony, chichocząc po cichu, rozsmakowując się w co poniektórych historyjkach i poczytując je także w celu poprawy humoru.

Książka to ponad pięćdziesiąt krótkich i zabawnych tekstów, które poruszają cały wachlarz zagadnień istotnych dla każdego przeciętnego obywatela: pełne napięcia stosunki między pieszymi a posiadaczami samochodów, istota prawdziwej przyjaźni, która każe nam płacić za znajomych w kawiarniach, a potem odwiedzać ich w nadmorskich resortach na ich koszt i pożyczać ich książki, związki damsko-męskie, małżeńskie i narzeczeńskie i porady na temat odchudzania, dyskusje o różnych slangach używanych przez przedstawicieli różnych zawodów, cenne rady na temat komplementowania kobiet, spóźniania się i odzyskiwania popularności wśród znajomych.

Myślę, że każdy z nas znajdzie w felietonach coś dla siebie. Moim ulubionym felietonem jest ten pod tytułem Pipsa w ziołach. Głównie o grze w scrabble ale też i o tym, jak piękny i giętki jest nasz język polski... Wytykając nasze słabostki, śmiesznostki i nabijając się z naszych (i swoich) wad, felietony Talki w Wielkim Mieście, pokazują nam, jacy naprawdę jesteśmy i dlaczego da się nas lubić. Jest konsumpcjonizm i chęć pokazania innym, jest i pogoń za sławą, pieniądzem i zazdrość tych, którzy chcą się za wszelką cenę „pokazać”, autorzy wyśmiewają się z naszych (i swoich) snobistycznych skłonności, jest skąpstwo i pazerność, słowem: cały wachlarz naszych przywar w krzywym zwierciadle.

A teraz – do książek! Czekają na mnie pozaczynane powieści, stosy nowości wabią z półek – do usłyszenia wkrótce.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Distant Hours po polsku - news flash!

Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz uprzejmie potwierdziło w mailu, że planują w przyszłym roku wydanie najnowszej książki Kate Morton Distant Hours. Niestety nie potrafili mi jeszcze powiedzieć, kiedy dokładnie książka ukaże się na rynku, bo dopiero w grudniu będą zatwierdzać plan wydawniczy na przyszły rok z podziałem na miesiące.
Trzymam kciuki, żeby wydali szybko!

niedziela, 21 listopada 2010

Distant Hours - Kate Morton

Za oknami coraz częściej ciemno, ponuro i ośliźgle wprost mokro, więc jak zwykle ciepło wzywa mnie duży kubek herbaty z cytryną, kocyk i dobra książka. Na ponure jesienne chłody najlepiej się nadaje lektura nieco przyciężka, grubaśna i o pokaźnych gabarytach. Takie książnisko, które nie tylko satysfakcjonująco zaciąży na kolanach, ale i skutecznie ochroni przed powiewami zimnego powietrza. I do tego książka, która ma tytuł również pasujący do okoliczności przyrody: Distant Hours (Odległe godziny). Trzecia książka australijskiej pisarki Kate Morton to kolejna opowieść o rodzinie i tajemnicy, która tym razem związana jest z nastrojowym i pełnym charakteru Milderhurst Castle. Sam zamek jest ważnym „uczestnikiem” i bohaterem powieści, jako miejsce gdzie wydarzenia z przeszłości pozostawiają głęboki ślad i gdzie, jak mówi bohaterka powieści „starodawne mury śpiewają pieśń o odległych czasach”. Kto wie, jakie tajemnice skrywają się w od dawna zamkniętych pokojach Milderhurst?

Wszystko zaczyna się od przybycia pewnego spóźnionego listu. Spóźnionego, bagatela, o jakieś pięćdziesiąt lat. List dociera do Meredith, matki głównej bohaterki powieści, i jest głównym powodem dla którego jej córka, Edith, zaczyna się interesować zamkiem Milderhurst i jego mieszkańcami. W zamku tym matka Edith spędziła wojnę jako ewakuowane z Londynu dziecko. Matka niechętnie dzieli się z córką wspomnieniami z tego okresu, zwłaszcza, że stosunki między nimi od dawna są niełatwe, pełne napięć i skrywanych krzywd. Edith stara się dowiedzieć, czegoś więcej o swojej zdystansowanej, zamkniętej w sobie matce – czyżby odpowiedź kryła się właśnie za murami Milderhurst?

Kate Morton opowiada historię na kilku różnych planach – równocześnie ze współczesną historią Edith czytelnicy śledzą losy jej matki w czasie drugiej wojny światowej, swoją opowieść snują także inni uczestnicy zdarzeń.

Nie brak w tej powieści interesujących, ciekawie zarysowanych postaci, a każda z nich jest jedyna i niepowtarzalna. Jest więc tajemnicza rodzina Blythe, trzy siostry, mieszkające w zamku (też wam się to kojarzy z bajkami dla dzieci?), dwie starsze – Persephone i Seraphine i ta najmłodsza i najbardziej niezwykła, Juniper, córki sławnego pisarza Raymonda Blythe, autora powieści The True History of the Mud Man. Jest i Meredith, która przechodzi na kartach powieści głęboką przemianę, są i podrzędne postacie, które pojawiają się na krótko, ale są równie ciekawie przedstawione.
Distant Hours to bowiem opowieść o związkach między ludźmi – związkach, które mają wpływ na nasze życie, wybory, jakie dokonujemy i na to, w jaki sposób postrzegamy świat wokół nas. Jest to opowieść o związkach rodzinnych, i tym co je kształtuje – miłość, szacunek, ale także obowiązek, rozgoryczenie, wzajemne animozje. Rodzina jest ważnym motywem tej powieści, a dla każdego z jej bohaterów znaczy ona coś innego.

Takie właśnie opowieści lubię najbardziej – niekompletne i fragmentaryczne, po kawałku odsłaniające czytelnikowi kolejne części zagadki, które niczym puzzle, zaczynają stopniowo układać się w wyrazisty obraz. Distant Hours to opowieść o tajemnicach i mrocznych sekretach, które czekają długo w ukryciu, by je odnalazł czytelnik. Takie historie jak Distant Hours wciągają od pierwszych stron i na długo - jedyny powód, dla którego tak długo zabrało mi przeczytanie tej książki to jej rozmiar i waga – ograniczona niemalże jedynie do wieczornych krótkich spotkań z powieścią czytałam ją tak długo, że teraz niechętnie się z nią rozstaję.

Muszę też dodać, że książka jest pięknie wydana, wabi oko nastrojową okładką i nawet wewnętrzna część okładki wygląda stylowo i ciekawie. Nic dziwnego, że chociaż z zasady nie kupuję tak zwanych hardbacków, obok tej książki nie mogłam przejść obojętnie.

Nie wiem jeszcze, kiedy książka ukaże się w polskich księgarniach. Napisałam nawet maila z tym pytaniem do wydawcy poprzednich powieści Kate Morton, Wydawnictwa Albatros Andrzej Kuryłowicz. Zobaczymy, czy odpowiedzą. A na pocieszenie możecie sobie obejrzeć trailer tej książki zrobiony techniką stop klatki, stworzony przez Andersen M Studio.  Robi naprawdę niesamowite wrażenie!

sobota, 20 listopada 2010

Komentarze!

Drodzy czytelnicy mojego bloga!

Ależ faux pas odwaliłam! Zacna Eireann z Przystanku Książka uświadomiła mi, że na moim blogu nie można było pisać komentarzy bez uprzedniego logowania!

Coś tam pochachmęciłam, mam nadzieję, że teraz można.


Można?!

Stosik niewyżytego książkochłona

Jakoś nic ostatnio nie piszę, czytam mało i tylko gromadzę wciąż książki jak wiewiórka orzechy na zimę...
Poniższy stos książkochłona jest częściowo winą Chichiro, bo zachęcona jej recenzją Mornings in Jenin rzuciłam się do zakupów i dwie kolejne książki tak same jakoś mi się nawinęły...
I oto on, skromny stos książkochłona...
Od dołu:
  • Susan Abulhawa, Mornings in Jenin - jak już wspomniałam, zainspirowała mnie recenzja Chichiro. Wcześniej chodziłam wokół tej książki,wabiła mnie i mrugała do mnie z półek i stolików – aż wreszcie się złamałam. A że niewiele wiem o sytuacji pomiędzy Izraelem a Palestyną, to rozgrywająca się na tle tego konfliktu opowieść o losach Amal i jej rodziny, obejmująca prawie sześćdziesiąt lat, mówiąca o miłości, więzach rodzinnych i wojnie, jest świetną okazją, żeby się więcej o tym dowiedzieć.
  • Beatrice Colin, The Songwriter – opowieść o Nowym Jorku w czasach jazzu i prohibicji, historia o zmieniającym się świecie i miłości, która pozostaje niezmienna. Mam nadzieję wkrótce przeczytać Bright Young People: The Rise and Fall of a Generation 1918-1940 D.J. Taylor i mam nadzieję, że ta powieść wprowadzi mnie w odpowiedni nastrój.
  • Lisa Kleypas, Married by Morning – mały romans historyczny jednej z moich ulubionych autorek – a co, bo lubię!
  • Karolina Janowska, Opowieści celtyckie – kiedyś mnie interesowała mitologia celtycka, druidzi i powieści z gatunku fantasy, więc ciekawa jestem tej książki – historii o miłości, obowiązku i przeznaczeniu.
  • Justyna Nowak, Opowieść emigracyjna - jako emigrantka z wyboru i przyjemności, kochająca Londyn i jego klimat, chciałam przeczytać powieść o przeżyciach innych Polaków i wrażeniach może odmiennych od moich własnych...
Dodam jeszcze, że dwie ostatnie książki to prezent od Wydawnictwa Novae Res, moje pierwsze egzemplarze recenzenckie, które mnie niesamowicie cieszą. Zwłaszcza w świetle ostatnich dyskusji blogowych o egzemplarzach recenzenckich...
Edit:
Poszliśmy z Ulubionym Anglikiem na romantyczną wieczorną randkę do japońskiej restauracji-grilla w Soho i tak jakoś zawędrowaliśmy do jednej czy dwóch księgarni... Ech...
Od góry tym razem:
  • Mary Hooper, Fallen Grace - niesamowita powieść dla młodzieży, rozgrywająca się w dusznym świecie wiktoriańskich konwenansów, której bohaterką jest Grace, nastoletnia dziewczyna, zmuszona podjąć pracę w zakładzie pogrzebowym. Zaczęłam czytać, książka jak na razie robi wrażenie!
  • Emily Bronte, Wuthering Heights – zorientowałam się, że chociaż kiedyś czytałam Wichrowe wzgórza, będąc zbyt młodym szczypiorkiem, niewiele z niej zapamiętałam. Czas to zmienić, zwłaszcza, że czytam też ostatnio prześmieszna książkę dla młodzieży Withering Tights (Moje bardzo dowolne tłumaczenie, które niezbyt śmieszy po polsku to Uwiędłe rajstopy) Louise Rennison, która pełnia jest odniesień do powieści Emily Bronte.
  • Matt Haig, The Radleys – opowieść o rodzinie z problemami. Państwo Radley i ich nastoletnie dzieci wiodą nudną egzystencję na przedmieściach, do czasu, gdy ich sekret wychodzi na jaw...
  • 1001 Children's Books You Must Read Before You Grow Up (1001 książek dla dzieci, które musisz przeczytać nim dorośniesz) – zaczęłam przeglądać w autobusie, poszturchując Ulubionego Anglika i wydając okrzyki typu: „oooo, a to czytałeś?!”. Mam nadzieję dzięki tej książce uzupełnić moje braki w znajomości klasyków literatury dziecięcej. Niestety brak mi polskich książek, chociaż oczywiście się ich tu nie spodziewałam, ale za to tyle tu innych powieści, które chciałabym przeczytać!
Mam nadzieję, że jutro pojawi się tu recenzja najnowszej książki Kate Morton, Distant Hours - tak jakoś się dzieje, że ostatnio dużo kupuję a mało czytam. Ale przede mną weekend i tyle książek, że aż sie spać nie chce...
Do usłyszenia!

czwartek, 18 listopada 2010

Dzieciństwo sielskie, anielskie...

W tym tygodniu spędziłam sporo czasu w pracy na przeszukiwaniu półek i kupowaniu książek, których, moim zdaniem, na półkach bibliotecznych nie może zabraknąć. Rzuciłam się przede wszystkim na klasykę powieści dla dzieci: Mała księżniczka i Tajemniczy ogród Frances Hodgson Burnett, Wyspa skarbów Stevensona, Małe kobietki Louisy May Alcott, Pięcioro dzieci i coś Edith Nesbit. Nagle odkryłam, ileż to wspomnień z mojego dzieciństwa wiąże się z tymi książkami, jak wiele jest książek do których – dość niespodziewanie – chciałabym powrócić, przeczytać jeszcze raz, zanurzyć się ponownie w świecie moich ulubionych postaci literackich...! Większość tych książek doskonale pamiętam, chyba na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Powieści mojego dzieciństwa, które będę chciała w przyszłości przypomnieć moim (hipotetycznym) na razie dzieciom, mając nadzieję, że też je pokochają.
Tak więc ostatnio zaczęłam też kupować niektóre powieści, które chciałabym sobie przypomnieć (zwłaszcza,że żadnej z nich nie czytałam do tej pory w oryginale). Moje ostatnie zdobycze z dziecięcej półki to:

Ani z Zielonego Wzgórza nikomu nie trzeba przedstawiać. To wydanie to właściwie dwie książki w jednym tomie, tak więc zawiera także tom Ania z Avonlea. Nigdy nie czytałam Ani w języku angielskim, tylko ją kiedyś przejrzałam i doznałam szoku: otóż pani Lynde ma na imię Rachel, a nie Małgorzata, a bliźnięta adoptowane przez Matyldę (Marillę!) nazywają się Dora i Davy a nie Tola i Tadzio!! Ciekawe, czyje imiona zostały jeszcze zmienione w tłumaczeniu. Ciekawe, czyje imiona zostały jeszcze zmienione w tłumaczeniu. Ja rozumiem, że zmieniono je na bardziej polsko brzmiące, ale jak ja się przyzwyczaję do tych nowych imion?! Dobrze, że Ania, Diana i Gilbert pozostają swojsko znajomi.

Daddy-Long -Legs czyli Tajemniczy opiekun Jean Webster to kolejna książka, w której imię bohaterki zostało zmienione. No cóż, tym razem czuję, że ta zmiana w tłumaczeniu wydaje się niejako usprawiedliwiona, jako że w oryginale Agata Abbott nazywa się Jerusha Abbott... Po przeczytaniu powieści faktycznie wreszcie rozumiem, dlaczego główna bohaterka się skarżyła na swoje imię... Agata nigdy nie brzmiała dla mnie zbyt dziwnie, Jerusha to co innego. Główna bohaterka tej powieści to sierota wysłana przez hojnego dobroczyńcę do żeńskiego collegu, a książka składa się z listów, w których dziewczyna opisuje swoje życie, porównuje życie swoich koleżanek do swojego wychowania w sierocińcu i niejako uczy się życia na nowo. Z przyjemnością poczytam sobie znowu korespondencję sympatycznej Agaty/Jerushy z jej tajemniczym opiekunem...
Pollyanna Eleanon H. Porter to chyba najbardziej naiwna i „staroświecka” z książek. Jej bohaterką jest jedenastoletnia dziewczynka, która po śmierci ojca zamieszkuje ze swoją surową ciotką. Pollyanna (przynajmniej jej imię nie zostało zmienione!) gra w Grę, która pomaga jej przetrwać niepowodzenia i przykrości. Gra, która polega na tym, by w każdych okolicznościach starać się znaleźć powód do zadowolenia, jest nieco denerwująca, a i sama książka nieco to trąci dydaktyzmem, bo „gra w zadowolenie” powoli odmienia na lepsze życie ludzi wokół Pollyanny, a i sama bohaterka jest czasem zbyt słodka i prostoduszna. A jednak lubię te książkę (i jej kontynuację pod tytułem Pollyanna dorasta), właśnie za tę naiwność, niewinność i za to, że uczy ludzi pokory, optymizmu i poszukiwania w życiu powodów do zadowolenia, którą to cenną umiejętność w dzisiejszych czasach warto byłoby posiąść.
Emily of New Moon (Emilka ze Srebrnego Nowiu) to pierwsza część mniej znanej trylogii Lucy Maud Montgomery. Bohaterka jest marzycielska Emilka, która po śmierci ojca musi zamieszkać z krewnymi w Srebrnym Nowiu. Emilka jest dumnym i inteligentnym dzieckiem, a jej ciotki mają początkowo problemy ze zrozumieniem jej wrażliwej natury. Ponadto dziewczynka pisze i w swojej twórczości pokłada swoje nadzieje na przyszłość, ale jej rodzina nie potrafi zrozumieć jej pasji. Wkrótce Emilka poznaje nowych przyjaciół a jej życie w nowym miejscu okazuje się ciekawe i pełne przygód. Seria o Emilce należy również do moich ulubionych książek, a kiedy byłam nastolatką, lubiłam marzyć, że podobnie jak Emilka będę pisać wiersze i opowiadania....
Tak oto przedstawiają się moje ostatnie zdobycze - a jakie książki zapadły wam szczególnie w pamięci, do jakich książek chcielibyście wrócić?

czwartek, 11 listopada 2010

Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie - Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Na różne smutki i zgryzoty, na przemęczenie i jesienne chandry najlepszym lekarstwem jest coś słodkiego z cukierni. Najlepiej Cukierni pod Amorem Małgorzaty Gutowskiej- Adamczyk – ta książka ukoi duszę, zajmie umysł i da się wykazać wyobraźni. Pochłonęłam właśnie tom drugi tej niesamowitej sagi, Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie, i zastanawiam się, co tu napisać nowego o tej książce. Wydaje się że nie będę specjalnie oryginalna i po prostu napisze, że to po prostu niezwykła książka.

Jest w niej wszystko, czego oczekuję od dobrej powieści. Przede wszystkim, wciągająca historia sięgająca korzeniami do przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, opowiadająca dalsze losy rodzin, których łączą więzy pokrewieństwa, przyjaźnie i animozje. Są też wielkie namiętności, miłość, są też ważne przełomowe wydarzenia historyczne, nie brakowało mi też ciekawych szczegółów, opisów strojów, posiłków, zwyczajów i obyczajowych detali. Przede wszystkim cała powieść jest przesiąknięta czymś unikatowym, pewnym swoistym KLIMATEM, który sprawia, że Cukiernia pod Amorem to nie tylko wspaniała saga, portret obyczajowy dawnej polski, nad wyraz przejmująca historia ludzi, którzy stają się czytelnikowi bliscy, skupiają jego uwagę i nie pozwalają o sobie zapomnieć, ale i opowieść z duszą.

Muszę być sprawiedliwa i przyznać się, że współczesna część powieści, podobnie jak w pierwszym tomie, nie wciągnęła mnie w tym samym stopniu jak dawne dzieje rodzin Zajezierskich, Cieślaków i Toroszynów (no, może nie aż tak dawne, bo obejmujące przecież głównie czasy pierwszej wojny światowej i okres międzywojnia). Nie było jednak tych wtrętów zbyt wiele, dzięki czemu pozostałam zanurzona w świecie Cukierni aż do końca. 

Szczególnie interesującą bohaterką była Grażyna – Gina, która okazała się kobietą przedsiębiorczą, pełną fantazji i nie bojącą się czerpać z życia pełnymi garściami. Ona też wydała mi się wspaniale sportretowaną przedstawicielką pokolenia, prezentującą na kartach powieści uroki życia w tamtej epoce. Również emigracyjne przeżycia Marianny były interesująco ukazane, może szkoda tylko, że autorka nie poświęciła im więcej uwagi, podobnie jak życiu mieszkańców warszawskiego Powiśla, Cieślaków. Obawiam się jednak, że gdyby tak się stało, saga miałaby nie trzy a pięć lub sześć tomów...

Nie mogę jednak odnotować jednego zarzutu wobec tej książki! Otóż, kiedy już zbliżałam się do końca tej pasjonującej lektury, trochę przeciągając, żeby mi na dłużej starczyło, z niedowierzaniem stwierdziłam nagle, że chociaż myślałam, że do końca książki mam jeszcze kawałek, właściwa opowieść skończyła się na stronie 428, a kolejne czterdzieści stron przeznaczono na szczegółowe kalendarium i indeks osób! No nieładnie, pani Małgorzato, na tak pasjonującą powieść trzeba przeznaczyć każdy możliwy dostępny skrawek książki! Appendix można dodać jakoś tak osobno, najlepiej w formie osobnej książki, ze zbiorem opowiadań i anegdot z życia mieszkańców Gutowa! A poza tym, dlaczego musimy czekać na tom trzeci tak długo?! Jak można nas, wielbicieli Cukierni pozostawiać w takiej niepewności i nienasyceniu?! Kiedy ukaże się wreszcie trzeci tom, zamierzam przeczytać całość za jednym podejściem, delektując się każdą stroną tej wciągającej opowieści. Czego i wam życzę.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Zamówienie z Francji - Anna J. Szepielak

Zainteresowana pochlebnymi lekturami na różnych blogach, sięgnęłam po Zamówienie z Francji Anny Szepielak. Wyciągnęłam ją ze stosu, żeby przejrzeć, przekartkować i położyć na miejsce, ale nim się obejrzałam, byłam już w połowie. Jak to się stało? Co mnie wciągnęło w historii Ewy, wrażliwej fotograficzki z przedziwnym szóstym zmysłem, przewrażliwionej na punkcie poprawnej polszczyzny? Sekrety rodzinne! Tajemnice rodzinne zawsze mnie fascynują, odkrywanie takich zagadek z przeszłości w powieściach to jeden z moich ulubionych tematów, a w tej książce na pewno ich nie brakuje.

Ewa wyjeżdża do Prowansji, by tam fotografować kwiaciarnię o nazwie Chez Flora, należącą do Elizy i jej francuskiej rodziny. Ów klan mieszka w wspólnym domostwie, pod przewodnictwem głowy rodu, Konstancji, kultywuje polskie tradycje (odziedziczone chyba po jakichś przodkach) i jest bardzo silnie ze sobą związany. Jego poszczególni członkowie są zabawni i ciekawi, a na wyróżnienie zasługują moim zdaniem Aleksander i Sophie, żona brata Elizy, ze swoimi zabawnymi błędami językowymi. (Tu muszę przyznać, że oszołomiło mnie nieco tempo wprowadzania nowych członków rodziny Elizy, właściwie bez żadnego przedstawienia, i gdyby nie pomocne drzewo genealogiczne z tyłu książki, chyba bym się zupełnie pogubiła!) W letnich krajobrazach Prowansji, oszałamiających kolorami i zapachami, budzi się dar Ewy - prześladują ją dziwne sny, miewa jakieś przeczucia, związane z losami przodków jej gospodarzy. Do tego dochodzą problemy uczuciowe, które komplikuje pewien szarmancki ogrodnik, pardon, architekt ogrodnictwa, przesympatyczny Gerard, miłośnik Sienkiewicza i Orzeszkowej.

Sama Ewa, główna bohaterka, jest postacią sympatyczną i bardzo ciepłą. I tylko jej wieczne zwracanie uwagi na poprawność językową, używanie czystej polszczyzny, bez żadnych naleciałości czy niepotrzebnych wyrażeń trąciło mi myszką i pachniało belferstwem na kilometr... Żałuję też, że historia kufra ciotki Eugenii nie została rozbudowana, że autorka nie napisała więcej o rodzinie Ewy... Najpierw myślałam, że autorka zaplanowała tom drugi, ale doczytałam się na jej blogu, że kontynuacji powieści raczej nie będzie.
Zamówienie z Francji odebrałam jako bardzo przyjemną lekturę, wciągającą czytelnika od pierwszych stron. Zafascynowała mnie wizja matriarchatu, rodziny w której majątek dziedziczą kobiety, i ich rola jako strażniczek tradycji i historii. Zaczęłam zastanawiać się, ile sama wiem o losach mojej rodziny, czy może nie powinnam się bardziej zainteresować tym, kim byli moi przodkowie? I dochodzę do wniosku, że wiem zbyt mało, i powinnam się spieszyć, próbować wchłonąć jak najwięcej rodzinnych opowieści, dopóki ma mi je kto opowiadać. W Wielkiej Brytanii odkrywanie swoich korzeni, tworzenie drzew genealogicznych i poszukiwanie informacji o dawno zagubionych krewnych fascynuje coraz więcej osób, jest nawet modne. A jak jest z tym w Polsce? Czasem wydaje mi się, że zainteresowanie historią mamy zakodowane niejako w genach, że historyczne uwarunkowania i burzliwe losy naszego narodu zakorzeniły w naszej obyczajowości kult przodków i tradycji. Lubimy opowieści rodzinne i chętnie zbieramy pamiątki rodzinne. Potem myślę jednak o tym, czego słucham czasem w telewizji, co czytam w sieci i myślę, że tradycje w Polsce niestety zanikają, język się zmienia i trochę ubożeje, i że nikt nie chce już słuchać o „starych dziejach”. Prawda, jak zwykle, leży zapewne po środku.

Jak dobrze, że są więc książki, które nam przypomną o tym, że warto zainteresować się tym, skąd jesteśmy, kim byli nasi przodkowie i chociaż część tej wiedzy przechować dla przyszłych pokoleń.

sobota, 6 listopada 2010

Boska trucizna - Anton Cziż

Boska trucizna Anona Cziża to moja pierwsza książka przeczytana w ramach wyzwania Rosja w literaturze, które zaczęło się już – aż mi się nie chce wierzyć – w lipcu. Całe szczęście, że trwa ono do kwietnia, bo w takim tempie daleko nie zajdę... Na szczęście książka mi się podobała, więc może mnie zmobilizuje do czytania większej ilości lektur pisarzy rosyjskich.

Boska trucizna to debiut literacki Antona Cziża, który porównywany jest do Borisa Akunina, ale wydaje mi się, że podobieństwo dotyczy głównie planu historycznego – dziewiętnastowieczna Rosja carska, Sankt Petersburg, pełen intryg, tajnych agentów i pięknych kobiet to idealne tło do przedstawienia pierwszej sprawy radcy kolegialnego Rodiona Gieorgijewicza Wanzarowa.

Wanzarow jest nieźle usytuowanym urzędnikiem, pomocnikiem naczelnika policji śledczej, szczęśliwym mężem i ojcem. Fascynują go powikłane zagadki kryminalne, więc z pasją tropi przestępców i zajmuje się poważnymi przestępstwami, których nie można powierzyć zwykłym posterunkowym. Poza tym wierzy głęboko, że odkrycie prawdy jest ważniejsze od karania przestępców. Jest też zwolennikiem nowoczesnych metod z zakresu kryminalistyki, stosowanych przez eksperta w tej dziedzinie, Lebiediewa. Jednym słowem, arcyciekawa postać, z którą mam nadzieję zapoznać się głębiej w kolejnych książkach. Niestety, idealny Wanzarow ma irytującą wadę wymowy, (wymawia f zamiast sz i ch) przez co czytanie jego wypowiedzi nieco mnie irytowało. Ja rozumiem, że to może i taki chwyt, szczegół służący temu, by postać lepiej zapamiętać, ale jakże mnie to fukanie się nie podobało!!! Za to kiedy wciągnęła mnie fabuła, udało mi się zapominać o tym natręctwie.

W mroźny zimowy poranek 1905 roku znaleziono w śniegu zwłoki młodej kobiety. Główny podejrzany, profesor Sieriebriakow, jest nader dziwnym indywiduum, zafascynowanym jakąś tajemniczą substancją, wkrótce zaczynają się też w śledztwie pojawiać (i znikać) zawoalowane damy, naukowcy i inne ekscentryczne postaci. Kiedy sprawą zaczyna się interesować Ochrana (tajna policja polityczna walcząca z ruchem rewolucyjnym) i Oddział Specjalny (inny odział tajnej policji), Wanzarow będzie się musiał sporo nagimnastykować, by nie tylko znaleźć sprawcę ale nikomu się nie narazić... Tu muszę się przyznać, że jakoś nie udało mi się zrozumieć różnicy pomiędzy tymi oddziałami a ich przedstawiciele mi się strasznie mieszali. I nie mogę zrozumieć dlaczego, bo normalnie strasznie podobają mi się rosyjskie imiona odojcowskie, ale w tej książce jakoś się wśród nich pogubiłam.

Pomimo tego, pierwsze spotkanie z radcą Wanzarowem uważam za udane. Akcja toczyła się wartko od pierwszej strony i nie brakowało mi intrygujących (kobiecych głównie) drugo i trzecioplanowych postaci, zwłąszcza przy końcu książki... Spodobał mi się też dowcipny język Cziża i jego potoczysty styl. Dodatkowo zaciekawiło mnie miasto, gdzie toczy się akcja powieści - Sankt Petersburg, w którym rewolucyjne idee zaczynają właśnie dochodzić do głosu, gdzie bieda i bogactwo niejednokrotnie ocierają się o siebie, Sankt Petersburg pełen dorożek i wolantów, dozorców pilnujących bram, miasto dziwnie nazwanych ulic.... Coraz bardziej chciałabym tam pojechać.

Podobnoż w przyszłym roku wychodzi druga książka, Kamuflet, również wydana przez Wydawnictwo Otwarte. Będę jej oczekiwać z zaciekawieniem.